Kolejne kilometry znikają za plecami. Krajobraz Lofotów zmienia się dyskretnie. W okolicach Leknes pojawiają się coraz większe przestrzenie, zalesione pagórki, dłuższe podjazdy, droga częściej biegnie środkiem lądu, już nie wyłącznie skalistym wybrzeżem.
Po pokonaniu długiego i bardzo głośnego – z perspektywy rowerzysty – tunelu, wjeżdżam na opustoszałą, boczną drogę w kierunku plaży Haukland, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Rozległa, piaszczysta – jest piękna i spokojna w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Woda natomiast tak przejrzysta i lazurowo-niebieska, że przychodzi mi wielka ochota, by się w niej zanurzyć. Jednak w momencie, w którym zatrzymuję rower, przypominam sobie, że jest zimno i lodowata kąpiel mogłaby nadmiernie mnie wychłodzić, komplikując nocleg pod namiotem. Rozbijam go i jak zwykle po zaprzestaniu jazdy, przebieram się w suche ubrania, próbuję ogrzać, zwinięta w kłębek w śpiworze. Tomek, zatrzymany przez pracę, wyjechał później ode mnie. Dostaję wiadomość, że w tym mało przyjaznym tunelu pod fiordem próbuje naprawić bagażnik, który rozpadł się pod ciężarem sakw. Zanim dojedzie na miejsce, ja już zasnę, zupełnie nie spodziewając się srogiej pobudki, jaką tej nocy zgotują mi Lofoty.
To było około 4 nad ranem, ocknęłam się nagle, słysząc gwałtowne podmuchy wiatru, szarpiące materiałem namiotu. Wyczuwałam też dziwny ruch dookoła siebie. Po zapaleniu czołówki dostrzegłam całe spustoszenie – wokół śpiworu znajdowało się mnóstwo śniegu, tropik namiotu odleciał, pałąki zapadły się, a gwałtowny wiatr przesuwał namiot razem ze mną. Rolował nas niczym stary dywan, który niepotrzebnie zajmuje miejsce na dzikiej plaży. Musiałam ewakuować się w sąsiedztwo niewielkiego budynku, znajdującego się nieopodal. Wstawiłam namiot w ciasną przestrzeń między ścianą a płotem, mając nadzieję, że to wystarczy, by oprzeć się wściekłemu wiatrowi.
Poranek przywitałam z ulgą i zachwytem. Znów było słonecznie, podmuchy osłabły, plaża Haukland ponownie pokazała swoje łagodne oblicze. Tego dnia zaznaliśmy nieco więcej cywilizacji, odwiedzając duże centrum handlowe w Leknes. Tomek nadrabiał zaległości w jedzeniu, a ja wymieniałam przebitą dętkę. Następnie odwiedziliśmy Basię i Roberta. Poczęstowali nas pysznym barszczem, a później, podczas gdy Robert pomagał Tomkowi wymienić bagażnik, Basia opowiadała mi o ich całorocznych przygodach kempingowych. Pasją do aktywności na świeżym powietrzu udało im się zarazić trzech synów, z którymi, w ogromnym namiocie o kształcie tipi, nocują w różnych zakątkach archipelagu.
Kolejne dwa dni upływają nam z Tomkiem na stopniowym przemieszaniu się w kierunku północno-wschodnim oraz na kłótniach. Kłócimy się, bo się różnimy. Ja chcę wyjeżdżać wcześniej, on woli ruszać później. Ja lubię jeździć za dnia, on po ciemku. Rano szybko zwijam namiot i jestem gotowa do jazdy, Tomek nie lubi się spieszyć. Poza tym musi pracować, wrzucać relacje, publikować posty, wykonywać telefony. Ja jestem na wakacjach i chcę po prostu eksplorować, od czasu do czasu robiąc zdjęcia. Nie mogąc uzgodnić wspólnego rytmu, rozdzielamy się i każde podróżuje we własnym stylu. Siły łączymy ponownie w Henningsvær, nazywanym Wenecją Lofotów. Docieram tam wczesnym popołudniem i już do końca dnia podziwiam tę wyjątkową miejscowość, przedzieloną na pół szerokim kanałem, który gęsto zastawiają kutry rybackie.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: Rowerem na Lofoty: „Droga do zorzy”
W Henningsvær pod swój dach przyjmuje nas Marcin. Pomimo natłoku obowiązków znajduje czas, by zabrać nas swoim pięknym, 20-letnim mercedesem, w zaciemnione miejsce, dobre do oglądania nieba. Gdy tam docieramy, panowie rozstawiają kamery przed autem, szukając idealnych ustawień, by uchwycić delikatną tego dnia zorzę. Ja, zmęczona i zmarznięta, obserwuję z ciepłego wnętrza pojazdu, z głową przyklejoną do szyby, przysypiając od czasu do czasu. Prawdziwy spektakl pani Zorza przygotowała dla nas na sam koniec podróży, gdy dotarliśmy do głównego ośrodka miejskiego Lofotów – Svolvær. Znaleźliśmy zaciemnione wzniesienie, poczekaliśmy na zapadnięcie zmroku i zaczęło się. Zorza prędko rozgościła się na niebie. Centralnie nad naszymi głowami znajdował się jedyny ciemny obszar, który nazwaliśmy jądrem ciemności. Poza nim, we wszystkich kierunkach rozchodziły się kolorowe, żywe smugi światła, obok zieleni, również fiolet i czerwień. Tej nocy światła Północy zahipnotyzowały nas, wpadliśmy z Tomkiem w trans. Czas zatrzymał się, nasze wcześniejsze spory poszły w zapomnienie, gubiliśmy w popłochu rękawiczki i czołówki. Co chwilę wybrzmiewały okrzyki zachwytu i zdumienia, bo zorza pojawiała się w coraz to nowych miejscach. W jednej chwili przygasała, by nagle uderzyć ponownie, z podwójną intensywnością.
Do namiotu schowałam się przebudzona nagłym przypływem rozsądku – jest zimno! Była to dla mnie rekordowo niska temperatura nocowania na dziko, – 15 stopni. Jednocześnie najspokojniejsza i najlepiej przespana noc na Lofotach, pewnie dlatego, że zupełnie wolna od wiatru. Kolejny, ostatni wieczór naszej wyprawy, przyniósł jeszcze bardziej zadziwiający spektakl. Tym razem w intensywnym, niemal rażącym, zielonym kolorze. Ścieżki zieleni dynamicznie przesuwały się po niebie, uderzając z różnych kierunków. Najbardziej niezwykłe było jednak zakończenie. Grubo po północy, kiedy zorza wciąż tańczyła na niebie w najlepsze, rzuciłam do Tomka, że chyba już się naoglądałam i zaproponowałam powrót do Svolvær. Tomek bez oporu przystał na propozycję, więc zaczęliśmy się pakować. Im mniej spoglądaliśmy w niebo, koncentrując się na zebraniu całego ekwipunku, tym mniej żywe kolory pojawiały się nad naszymi głowami. Pani Zorza, zniechęcona brakiem publiczności, postanowiła zakończyć swój performance. Gdy zeszliśmy z naszego szczęśliwego, zorzowego wzniesienia, niebo było już zupełnie ciemne. Tak pięknie pożegnała nas magiczna, kolorowa Zorza. Przygoda dobiegła końca.