To już piąty dzień naszej wyprawy. Jak w każdym magicznym miejscu, postrzeganie czasu załamuje się – raz przyspiesza, innym razem zwalnia, a niekiedy całkowicie zamiera wraz z oddechem wstrzymanym ze zdumienia i podziwu. W tym bezczasie my, rzuceni w bezkres surowych skał, wody, nieba. I mój dziennik z podróży, który nie chce pisać się sam.
Kiedy myślę o minionych dniach, czuję ogromną wdzięczność za to wielkie piękno, które napotkaliśmy na swojej drodze. Tak, nie musieliśmy czekać długo. Ono objawia się obficie od pierwszych kroków i obrotów kół naszych rowerów. Pierwsza noc na Lofotach w miejscowości Å przywitała nas delikatną, acz spektakularną zorzą polarną (moją pierwszą, wyczekaną, najpiękniejszą!). Później przyszły silne podmuchy wiatru, którym towarzyszyły gwałtowne opady śniegu. Pierwsze szczękanie zębami z zimna w lichym namiocie i ten pierwotny lęk przed potęgą i nieprzewidywalnością natury. Ulga przyszła wraz ze spokojnym, słonecznym porankiem. Ten dzień upłynął nam na leniwym kursowaniu między miejscowościami, znajdującymi się na południu archipelagu: Sørvågen, Moskenes, Reine. Pod wieczór dotarliśmy do Hamnøy, gdzie wspaniale ugościli nas Olga z Krzysztofem. Zjedliśmy przygotowaną przez nich polsko-norweską kolację, składającą się z tutejszego dorsza i ziemniaków oraz polskiej kiszonej kapusty. To była uczta! Olga i Krzysztof opowiedzieli nam o swoim życiu i pracy na Lofotach. Próbowaliśmy wspólnie zapolować na zorzę, ale tej nocy zielona pani nie odwiedziła nas. Kolejny dzień okazał się dużym wyzwaniem, szczególnie dla mnie. Jazda pod wiatr wprowadzała w zakłopotanie zmysły – oczy widziały, że jadę z górki, ale nogi musiały pedałować jak na stromym podjeździe. Silne podmuchy rzucały rowerem na boki, wiele razy wywracałam się i musiałam dźwigać rower, który tego dnia bardziej przypominał mini żaglówkę. Naszym celem była góra Roren. Chcieliśmy na nią wejść, rozbić namioty i z jej wysokości podziwiać plażę Sandbotnen o zachodzie i wschodzie słońca. Trudne warunki atmosferyczne pokrzyżowały nasze plany. Ale zanim to się stało, w miejscowości Sund odwiedziliśmy jeszcze zakład przetwórstwa rybnego, w którym wesoła paczka przyjaciół z Polski (podobno z jednego bloku) rozkłada na czynniki pierwsze największe dobro narodowe Norwegów – dorsza.
Do podnóża góry Roren dotarliśmy zbyt późno, by podjąć próbę jej zdobycia. Dodatkowo Tomek ponownie skręcił kolano, więc wybraliśmy dużo łatwiejszą trasę w kierunku Mulstøa. Malowniczo położona ścieżka zaprowadziła nas do bezludnej plaży, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się. Niestety wiatr tego dnia zatrzymywać się nie chciał. Bardzo utrudniał nam rozbicie obozu. Gdy to się udało, zwinęłam się w kłębek w swoim śpiworze. Głodna, zamarznięta i zmęczona – zasnęłam. Obudziły mnie krzyki podekscytowanego Tomka, chyba koło godziny 23:
– Jest, jest, jest! Dorotaaaa, wyjdź z namiotu!
Wiedziałam, co to oznacza. Pomimo niesprzyjających prognoz ponownie postanowiła odwiedzić nas zorza polarna. Tego dnia rozgościła się na całym niebie, szerokim, zielonym łukiem, od jednego do drugiego skraju horyzontu tańczyła, ciesząc nasze oczy. To było wspaniałe doświadczenie, tak bardzo wynagradzające wszelkie trudy, które nas spotkały.
Kolejny dzień to chaotyczne pasmo miłych spotkań. Rozpoczęliśmy od odwiedzenia Ramberg i Marty. Przywitała nas rozpromieniona uśmiechem. W jej zielonym domku unosił się zapach świeżo upieczonej bagietki. Marta jest w ciągłym ruchu, który zdradza, drzemiące w niej pokłady energii. Zajadając kromki bagietki z masłem i zupę selerową słuchaliśmy z Tomkiem o tym, jak znalazła się na Lofotach. Urzekła mnie historia jej partnera, Filipa, który podróżując rowerem na Nord Cup, po dotarciu na Lofoty uznał, że jednak to miejsce jest celem jego podróży. I tak już od 12 lat Lofoty są ich domem. Filip tworzy piękne rzeczy z drewna, a Marta realizuje się jako pedagog w przedszkolu i przewodniczka. Choć sama unika tego określania, dla mnie to oczywiste, bo posiada ogromną wiedzę o tym magicznym miejscu i chętnie się nią dzieli, zapraszając tabuny ludzi do siebie do domu, na kawę, tak samo jak nas. Dzięki Marcie znajdujemy kolejne miejsce do rozbicia naszych namiotów – plażę o nazwie Haukland, czyli krainę jastrzębia. Ale zanim tam dotrzemy przejeżdżamy 20 kilometrów w trudnych warunkach. W połowie drogi zatrzymują mnie na chwilę, wracający z nart, Olga z Krzysztofem. To miłe i nieoczekiwane spotkanie dodaje mi sił. Ostatecznie docieram do Napp i bezpiecznej przystani, w postaci szarego domku, gdzie naszym gospodarzem jest Dariusz Bruhnke, znany fotograf norweskich krajobrazów. To kolejny moment, w którym doświadczamy wsparcia ze strony rodaków, żyjących na archipelagu Lofotów. Ta życzliwość i prawdziwe zainteresowanie naszym losem są piękne i poruszające. W zimnej krainie źródłem ciepła i poczucia bezpieczeństwa są ludzie, Polacy, których spotykamy na swojej drodze.
Pora na pakowanie, jest niedziela, godzina 14:30 i niebawem wyruszamy w stronę krainy jastrzębia, czyli plażę poleconą przez Martę. To będzie kolejny dziki nocleg i być może ponowne odwiedziny humorzastej pani zorzy.
1 Comment
Pięknie napisana historia z podróży