Bullerbyny z Ciuchensweien
Antoni Słonimski napisał kiedyś:
„Dzieci są zakałą ludzkości. Jest to klasa nieprodukująca, pasożytnicza, uprzywilejowana, chorowita, samolubna, pozbawiona wychowania i wykształcenia, niegrzeczna i brudna”.
Miał facet rację! Od dnia, kiedy zamieszkałem w Kristiansand przy ulicy… Ciuchensweien 16 B, stałem się mimowolnym uczestnikiem wojny.
Oczywiście ulica nazywa się inaczej bo Tjuvhellersveien, ale nikt z nas nie potrafi poprawnie wymówić tego słowa, więc w trosce o własne języki, które mogłyby się niechybnie połamać, spolszczyliśmy je i powstała Ciuchensweien. Jest to wąska osiedlowa uliczka, z jednej jej strony rośnie las, przez który płynie rzeczka, a ze strony przeciwnej, powyżej poziomu jezdni, stoi kilkanaście szeregowych domków z opadającymi na nią podjazdami. Nasz dom znajduje się na samym końcu Ciuchensweien która jest uliczką ślepą. Ślepą jak większość dorosłych jej mieszkańców! Chodzi o rodziców niezliczonej czeredy dzieci, zwanych przez nas Bullerbynami, bo te kojarzą się nam z książką „Dzieci z Bullerbyn” i dlatego tak je ochrzciliśmy. Rodzice Bullerbynów chyba nigdy nie zwracają im na nic uwagi ani ich nie kontrolują. Te małe potworki włażą dosłownie wszędzie. Na skały, drzewa, dachy, w różne dziury i kałuże, a co na to statystyczna mama takiego łobuza? Nic!
Jak Bullerbyny są myte po całym dniu babrania się w błocie? Widziałem nie raz, że wstępnie są opłukiwane wodą z ogrodowego węża!
Dzieci są bardzo samodzielne i otwarte, bez lęku podchodzą i pytają o wszystko. Nasza ekipa, czterech dorosłych facetów mówiących obcym językiem, musi być dla nich wyjątkowo atrakcyjna, więc jesteśmy bezustannie zaczepiani. Malują nasze podobizny kredą na asfalcie zaśmiewając się przy tym do rozpuku, drą się niemiłosiernie próbując wymówić polskie imiona, upodobały sobie zwłaszcza moje i często skandują pod oknami: Šfe-pun, Šfe-pun, Šfe-pun! Aby się uspokoiły trzeba zapłacić im kontrybucję w postaci jakichś słodyczy, wtedy na trochę odpuszczają.
Częstym widokiem na tutejszych osiedlach są znaki, imitujące te ostrzegawcze, drogowe, stawiane przy skrzyżowaniach, głoszące: Barna Lekker czyli: dzieci się bawią. Łysy chcąc być oryginalny przytargał skądś taki znak, ustawił przed naszym domem i do hasła Barna Lekker dopisał: Ikke her! Brzmi to tak: Dzieci się bawią, nie tutaj!
Pomogło średnio bo następnego dnia po powrocie z pracy odkryliśmy malowidła na naszych prywatnych samochodach wykonane zmywalnymi farbkami, taki artystyczny rewanż.
Jedną z ich ulubionych rozrywek jest Kamikaze. Ustawiają się na podjazdach domów i czekają cierpliwie, udając niewiniątka. Gdy tylko zobaczą, że wracamy z pracy samochodem, przechodzą w stan gotowości bojowej. Gdy nasze auto pełznie powoli uliczką, z boków, wprost przed maskę wjeżdżają Bullerbyny na rowerkach i hulajnogach! To według nich świetny dowcip, bo musimy się zatrzymać gwałtownie a brzdące mają z tego powodu dużo uciechy.
Kolejny „wspaniały” pomysł to oczywiście dzwonienie do drzwi i ucieczka. Wyłączenie dzwonka nie dało rezultatu, bo bestie zaczęły pukać. Problem polega na tym, że są przy tych psotach tak ujmujące, że nie sposób się na nie gniewać. Aby jednak znaleźć czasem odrobinę spokoju, podjęliśmy walkę… bawiąc się przy tym wybornie, bo chyba w każdym facecie zaklęty jest mały Bullerbyn.
– Uwaga! Poruczniku Łysy, za winklem po prawej widzę czworo bandytów na rowerkach! – Piotrek siedząc na „oku” czyli siedzeniu pasażera, melduje kierowcy swoje obserwacje.
– Działonowy Szczepan, cukierkowym ładuj!
Otwieram okno samochodu i wystawiam dłoń pełną cukierków.
– Ognia!!!
Trafiam bezbłędnie, kilkanaście cukierków spada na dzieciaki niczym odłamki szrapnela.
– I co? – pyta Waldek trzymający torebkę z amunicją zakupioną w drodze powrotnej z pracy.
– Cholera nic, pozbierały i schowały do kieszeni. Twoja taktyka, aby odwrócić ich uwagę cukierkami, okazała się bezskuteczna. Jadą!
Łysy przyhamował tak ostro, że Piotrek obserwator, wali głową w przednią szybę.
– Przegraliśmy bitwę… ale wojna jeszcze trwa – nie mogę powstrzymać śmiechu patrząc na tryumfujące Bullerbyny, także zaśmiewające się do łez.
– Nu a może, by je tak nastraszyć, a?
– Niby jak?
– Klaksonem?
– Eee, nic to nie daje, próbowałem i jeszcze sąsiad się przyczepił, że trąbie na dzielnicy – odpowiada Porucznik Łysy smętnym głosem.
– Słuchajcie! Kamikaze zawsze nas załatwiają, ale na pukanie do drzwi chyba mam sposób – Piotrek rozmasował już czoło i uśmiecha się teraz złośliwie – potrzebna mi gruba żyłka.
Zamknięci w naszej twierdzy pod numerem 16 B, czekamy na atak Bullerbynów. Tym razem ja jestem na „oku” i przez lornetkę Piotrka obserwuję przedpole, z okna mojej sypialni na piętrze.
– Jak tam Szczepciu, a? – słyszę pytanie z dołu.
– Wróg się zbliża, ale zajęty jest teraz zjadaniem pancerników!
– Co? – To chyba pierwszy raz, kiedy Waldek nie użył swojego pytającego „a” na końcu zdania.
– No tych takich płaskich robali, wygrzebał je spod kamienia i próbuje zjeść.
– Aaa…
– Waldi pytałeś o coś?
– Ni.
– Powiedziałeś „a” więc myślałem, że o coś pytasz.
– Goń się, lepiej melduj co widzisz.
Skończyli już masakrę pancerników i zbliżają się powoli. Dwie Bullerbynki w fioletowych kaloszach. Jedna ma na sobie niegdyś białą sukienkę w różowe kwiatki, a druga jakiś skafander, wygląda jak Teletubiś. Za nimi wlecze się czterech umorusanych chłopców. Wszyscy mają konspiracyjne miny. Podchodzą do naszych drzwi…
– Majorze Piotrek… teraz!!!
Piotrek szarpnął za żyłkę przełożoną pod drzwiami i zakończoną zaciskową pętlą. Słychać krzyk, hałas i szamotaninę.
– Wróg ucieka – melduję z sypialni – atak odparty!
Piotrek otwiera drzwi, w zaciśniętej pętli jest nasze trofeum wojenne, fioletowy kalosz!
– Zwycięstwo!!!
– Majorze Piotr, awansuję cię do stopnia pułkownika – Łysy szczerzy zęby w uśmiechu.
– Jesteś porucznikiem więc chyba nie możesz, ale Ok. Wygraliśmy bitwę!
***
Spryciarze, poradzili sobie z dzieciakami i chyba mają dużo radości z tej zabawy.
Są tacy inni, radośni i naturalni. Żadnego sztucznego uśmiechu czy gestu. Zwłaszcza ten nowy mi imponuje. Jest tu zaledwie dwa miesiące, a zbratał się z resztą od razu. Dorobił się już auta… No… Atosa co prawda, ale zawsze to dobry początek. Ta jego dziewczyna też sprawia wrażenie sympatycznej i jest piękna. Pewnie ten młody nauczył się już trochę języka, bo poza całowaniem się w samoch…. w Atosie, muszą się jakoś porozumiewać. Martwi mnie tylko ten bandyta z drugiej strony. Raz udało mi się przegonić jakiegoś, pewnie przez niego wynajętego gówniarza, który majstrował coś przy samochodach, ale przecież nie zawsze dam radę. Stary już jestem.
***
Kaloszowy łup wojenny wypełniony cukierkami ustawiam na murku przed domem i rozglądam się dookoła. Bullerbyny okupują właśnie osiedlowy plac zabaw. Dziewczynce, która straciła but, najwyraźniej to nie przeszkadza. Zwisa z drabinek w jednym kaloszu i śpiewa jakąś piosenkę. Dla mnie to, co widzę to definicja beztroskiego dzieciństwa. Moje też było wspaniałe, ale jakże inne… Żyliśmy może nie w nędzy, ale w domu się nie przelewało. Ojciec od kiedy pamiętam był na rencie. Został spałowany przez ZOMO podczas strajków w Stoczni Szczecińskiej i już nigdy nie wrócił w pełni do zdrowia. Dorabiał sobie w przydomowym warsztacie, by związać koniec z końcem. Był doskonałym automatykiem i większość pralek lub lodówek naszych sąsiadów przeszła przez jego ręce. Był dla mnie wzorem i najlepszym przyjacielem. Zawsze pogodny i uśmiechnięty, potrafił znaleźć dla mnie czas i poradę, gdy jej potrzebowałem. Pamiętam jakby to było dziś, gdy tłumaczył mi, że trzeba wybaczać innym, nawet jeśli wydaje się to niemożliwe i dał tego najlepszy przykład. Miałem koleżankę w szkole, Edyta miała na imię. Nie lubiłem jej zbytnio, bo była strasznie wyniosła i gardziła biedniejszymi od siebie dziećmi. Podczas gdy większość z naszej paczki marzyła o sportowych butach Robbinsach, które w tamtych czasach bywały dostępne w sklepach, Edyta miała oryginalne Nike’i i chwaliła się nimi ostentacyjnie. Przynosiła na trzepak, miejsce naszych spotkań, czekolady z „okienkiem” i zjadała je sama patrząc jak nam ślina cieknie. Moimi słodyczami często był kogel-mogel lub pajda chleba z cukrem. Byliśmy jednak dość zgraną ekipą i często odwiedzaliśmy się w domach, także Edyta była wielokrotnie u mnie. Mój ojciec witał zawsze wszystkie dzieci z uśmiechem wymieniając ich imiona, i często opowiadał nam różne śmieszne historie lub ciekawostki. Po każdej takiej wizycie prosił aby wszyscy pozdrowili swoich rodziców. Dopiero po kilku latach, przypadkiem dowiedziałem się, że Edyta jest córką zomowca, który tak spałował tatę, że ten miał niedowład nóg i problemy z sercem. On mu wybaczył, klepiąc biedę i patrząc jak po upadku komuny rozrasta się ochroniarska firma ojca Edyty, mieszkali przecież kilka domów dalej. Z tego co wiem w końcu musieli uciekać za granicę, bo zomol narobił jakichś przekrętów.
Umarł nagle, bez ostrzeżenia… nie wiem jak to zrobił, ale jestem pewien, że gdy jego serce się zatrzymało on dokonał jego duchowej transplantacji i przelał całą swoją miłość do ludzi i radość z życia wprost do mojego. Oczywiście płakałem i tęskniłem za nim, ale zdałem sobie sprawę, że jeżeli jego droga się skończyła to ja muszę przejąć jego rolę w domu. Może dlatego dojrzałem wcześniej niż moi koledzy?
Wzruszyłem się. Czuję jak wilgotnieją mi oczy… ale także włosy, cała twarz i koszulka… jestem mokry!
– Bullerbynyyy!!!
Atakują mnie z każdej strony sikając prosto we mnie wodą z plastikowych pistoletów. Co za zasięg ma ta broń! Pompowane jak szotgany specjalnymi dźwigniami strzelają na kilka metrów.
Uciekam w akompaniamencie zwycięskich okrzyków.
– Chłopaki otwórzcie drzwi i szykujcie wiadro z wodą!
– Co?
– Atakują wodą! Trzeba odeprzeć ofensywę i mnie pomścić!
Wpadam jak bomba do domu zatrzaskując za sobą drzwi. Waldek podaje mi wiaderko, a Łysy stoi u klamki.
Słychać dźwięki kroków pod naszym domem.
Pułkownik Piotrek komenderuje.
-Raz… Dwa… Trzy!!!
Chlustam wprost w otwarte drzwi.
– Co jest, oszaleliście? – krzyknął po angielsku znajomy głos. Głos Kristiana, naszego szefa…
– Przepraszam, zaraz wszystko wytłumaczę – nie wiem co prawda jak to zrobię, bo ledwo powstrzymuję się od śmiechu.
– To już jutro, bo muszę się szybko przebrać, jadę na kolację z żoną – Kristian ma oczy jak dwudziestokoronówki – wpadłem wam tylko powiedzieć, że od jutra zaczynamy nowy projekt. Będziecie mieli blisko do pracy, bo to remont części tego przedszkola na drugim końcu ulicy.
– Nieee!!!
A, no a kalosz wypełniony cukierkami zniknął niepostrzeżenie, za to wynosząc śmieci zauważam przed domem słoik wypełniony ślimakami. Może biorą nas za Francuzów?
Przeczytaj również:
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 1
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 2
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 3
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 4
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 5
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 6
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 7
Szczepan w kranie lodu. Odcinek 8
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 9
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 10
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 11