Z innej beczki
Ponieważ serce mi się kraja, gdy widzę, jak jesteście zamiatani pod dywan tyleż postępowej, co poprawnej metodologii, pomijani, niewidoczni dla ekspertów, oskarżani o niechciejstwo, brakoróbstwo, sabotaż i zupełnie nie brani pod uwagę przez współczesny system edukacyjny, postanowiłem wziąć Was w obronę i w miarę swoich możliwości zawalczyć o Wasze prawo do bycia osobą odrębną, czyli do bycia osobą sui generis (samą w sobie, wyjątkową). Innymi słowy, chcę być dla Was jak ów Diogenes z Synopy, co to w samiuteńkich gatkach i z zapaloną latarnią po mieście w biały dzień ganiał, i pytał o… prawdziwego nauczyciela języka norweskiego. Mam jednakże nadzieję, że jak on nie skończę w beczce zapomnienia.
Geniusze są wśród nas
Jak świat światem, a człowiek człowiekiem, ludzkość zawsze była pełna połamanych, czy jak kto woli przetrąconych przez tak zwane szkolnictwo geniuszy. I nie jest to mój wymysł, czy też inne teorie spiskowe, a tylko wiedza, którą na akademiach pedagogicznych zdobywają przyszli nauczyciele, a o której z jakiegoś powodu zdają się oni nie chcieć pamiętać. Ot, edukacja, oczywiście ta masowa, czyli współczesna, nigdy nie brała i nie bierze pod uwagę różnych prędkości rozwoju człowieka. Dość powiedzieć, że jak się człowiek nie załapie na pociąg zwany edukacją, to do końca życia będzie jechał na samych trójach, i to na szynach. Nomen omen. A dlaczego? Z jednego powodu – albowiem edukacja współczesna oparta jest na średniej oraz na tak zwanym uśrednieniu. I proszę mi wierzyć, że nie odkryłem tu żadnej Ameryki. Bowiem według wspomnianej lepszych stu z poziomem średnim, niźli dwóch na poziomie bardzo dobrym. I jest to zrozumiałe. Bo czy jesteście w stanie wyobrazić sobie świat zamieszkały przez samych profesorów? Brrr, zgroza! No i nuda…
Obrona Diogenesa
Do rzeczy jednak. Tak, mamy kłopot z nauką języka obcego. Ba, mamy nawet kłopot z językiem ojczystym, ale to temat na inny artykuł. Z jakiegoś powodu języki obce są nam obce, jak mawiał Andrzej Poniedzielski, i nam do głowy nie chcą wejść. I choć najłatwiej byłoby stwierdzić, że się nam po prostu nie chce ich uczyć, że jesteśmy leniwi, że mamy słomiany zapał, że od aktywów zdecydowanie wolimy pasywa, a abnegacja to nasze drugie imię, to jednak prawda bywa cokolwiek inna. My po pierwsze nie jesteśmy… lingwistami, kimkolwiek oni są. A większość metod nauczania skierowana jest właśnie do nich. To znaczy do ludzi, którzy uczą się języka w szkole, miast w sobie tylko znany sposób wiązać koniec z końcem. I kiedy ci lingwiści około ósmej rano zastanawiają się nad tym, czy najpierw wypić kawę, a potem zjeść croissanta, czy może odwrotnie, i jakim ubraniem nadać sobie w tym cudownym dniu charakter oraz powab, my wstajemy o piątej rano, aby przed siódmą, w drelichu oraz kasku na głowie już być pod bramą budowy. A gdy około jedenastej jedni lingwiści z drugimi lingwistami szlifują w szkole kolejny idiom w typie „å svelge noen kameler”, czyli „przełknąć kilka wielbłądów”, oczywiście na chwałę języka, my przełykając swoją dumę, stojąc na dachu zwykle wołamy: „E! Ty tam! Dawaj młotka!” albo „Kto za…jumał moją gumówkę?!”. A gdy nasi wspaniali lingwiści, rozpromienieni i w nowe wiadomości językowe odziani, około piętnastej wracają do domu, zahaczając po drodze o kawiarnię, my właśnie kończymy jeść trzecie śniadanie i znów wdrapujemy się na dach. Ergo oni rozprawiali o języku, my zaś wbijaliśmy gwoździe w deski. A tak a propos gwoździ i na marginesie. Ktoś kiedyś powiedział, że szkoła to wbijanie milionów gwoździ w miliony desek. Ładne, ikke sant? Ktoś może pomyśli, że jestem niesprawiedliwy wobec ludzi, którzy całe swoje szczęście oraz życie potrafią złożyć na stole ofiarnym językoznawstwa, gdy tymczasem bronię lingwistycznej ignorancji. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze sprawiedliwości nie ma – jest tylko praca. Jak mówią lingwiści. Po drugie ludzie mają różne talenty. Jedni językowe, inni matematyczne, jeszcze inni plastyczne, inni zaś robią taki szalunek, że aż palce lizać. Jedno jest jednak pewne. Tak jak bogaty nigdy nie zrozumie biednego, a najedzony głodnego, tak znający języki obce nigdy nie zrozumie kogoś, kto ma z tymi językami problemy. Mimo, że uważa się za empatę.
Sukces ma wielu ojców
A prawda jest jedna i jest sierotą. Dlaczego o tym wspominam? Z prostego powodu. Skoro na początku XXI wieku prawie co drugie dziecko w Polsce, które miało problem z pisownią słowa „który”, i tylko z tego powodu, dostawało u psychologa swoiste zwolnienie z ortografii oraz nauki języka polskiego, a zwolnienie to było stwierdzeniem dysleksji bądź dysgrafii, to dlaczego by tych samych kryteriów medycznych nie przyłożyć i do nas, którzy lingwistycznie cierpią? Może istnieje jakaś… logotomia albo dyssprokemia. Wystarczy nas tylko zbadać i dać odpowiedni papier, potwierdzający naszą językową niemoc. I wilk będzie syty i owca cała.
Urzekła mnie twoja historia
Będąc w latach 90-tych w Paryżu poznałem Mikołaja, który znał około czterdziestu języków obcych (sic!) i na legendarnej Sorbonie dzierżył katedrę języka tybetańskiego. Jak sam mówił: czterdzieści języków znał w ogóle, a biegle posługiwał się dwudziestoma pięcioma. Dość powiedzieć, że języka polskiego na średnim poziomie nauczył się w… trzy miesiące. Powiedział mi też, że aby porozumieć się z niemal z wszystkimi mieszkańcami Ziemi wystarczy znać, bagatela, pięć języków podstawowych: własny, łaciński, angielski, francuski oraz hiszpański. Wierzyć, nie wierzyć, ale i tak robi wrażenie, czyż nie?
Dwa lata temu na budowie w Kristiansand poznałem Filipa, który opowiadał mi, jak to po przyjeździe do Norwegii najpierw próbował uczyć się norweskiego sam w domu (brak pieniędzy na opłacenie drogich kursów językowych), potem stwierdził, że może jednak lepiej spróbować z językiem angielskim, bo przecież my, Słowianie, jesteśmy z angielskim bardziej osłuchani. W końcu zrezygnował w ogóle z nauki, bowiem i tu i tu nic nie osiągnął. Jak wspominał, gdy wracał wieczorem z pracy jedyne o czym marzył to nie o nauce języków obcych, a o sisiu, paciorku i spaniu. A tu przecież jeszcze żona, dzieci, no i życie. Na szczęście to nie koniec tej historii. Bowiem odłożywszy trochę pieniędzy mój kolega porozumiał się z rodziną i odwieszając swój budowlany kask na haku na kilka miesięcy poszedł do… szkoły. I to był właśnie ten strzał. Dziś całkiem sprawnie posługuje się norweskim.
Wnioski
Kiedy słyszę, że jeśli mam kłopoty z nauką norweskiego, to wystarczy, że zadzwonię pod taki to a taki numer, gdzie norweski (sic!) specjalista dokona wszystkiego, aby mi nieba przychylić, to przyznaję, że w kieszeni otwieram… lizaka i idę w drugą stronę. Gdy czytam, że tu i ówdzie należy mi się tłumacz, wystarczy tylko, że taką potrzebę odpowiednio wcześniej zgłoszę, to w innej kieszeni odbezpieczam… paczkę cukierków i odwracam się plecami. Bowiem już kilka razy z tego dobrodziejstwa korzystałem, by się dowiedzieć, że – „nå er det ingen tolk, dessverre” – tłumacza niestety niet. A gdy ktoś mi mówi, że świetną metodą nauczenia się języka jest mówienie do siebie, to zaczynam się bać, ponieważ mój znajomy psychiatra uważa, że osoby, które mówią do siebie, ocierają się o schizofrenię. I tak źle, i tak niedobrze. Albowiem teoria sobie, a życie sobie. A ty człowieku płacz po nocach w ustępie, że ci ten norweski do głowy nie wchodzi…
Kochani Bracia w Nynorsku
Nie martwcie się jednak, albowiem ja jestem. Jednym język jest pisany, innym nie. To nie koniec świata. Jeden uczy się języka w trzy miesiące, inny w dwa lata, a jeszcze inny w osiem. Takie jest prawo prędkości rozwoju. Mało kto wie, że istnieją tak zwane góralskie dzieci. Gdy jedno dziecko już po ośmiu miesiącach potrafi naśladować odgłosy krówek, piesków oraz kotków, że o mówieniu „mama” i „tata” nie wspomnę, to te góralskie średnio przez dwa lata nie mówią prawie nic, by nagle po dwudziestu czterech miesiącach ocknąć się i mówić całe, nawet podrzędnie złożone zdania. Taki był między innymi nasz syn, Antoni. Jak powiedział nam znajomy norweski pedagog: jedne dzieci codziennie zbierają informacje i codziennie je wykorzystują, inne zaś zbierają informację przez dłuższy okres, aby dopiero po ich „przetrawieniu” – używać. Nauka nazywa to syntetyzowaniem umysłu. I przypisuje ów mechanizm, uwaga, osobom wybitnym. Dlatego nie taki język straszny, jak się nam wydaje. Trzeba tylko szukać sposobów, i to najlepiej własnych sposobów na to, aby go oswoić. A żeby nie być gołosłownym, oto mój sposób. Stale miałem problemy z wymową „god morgen”. Dość powiedzieć, że wciąż wymawiałem owe przywitanie jak Niemiec z Saksonii. Dlatego pewnego dnia wziąłem się na sposób i do norweskiego kolegi na budowie powiedziałem po prostu: „gumą”. I stał się cud.
Dlatego parafrazując słowa Piotra Skrzyneckiego: „Nauczmy się języka sami, bowiem nikt tego za nas ani dla nas nie zrobi”.