Środa
– Siemano, a może pojechalibyśmy w weekend z młodymi gdzieś pod namiot?
Ma być wreszcie ładna pogoda.
– Na wyspę jakąś? Sprawdzę co i jak i się zdzwonimy.
– Git!
– Narka!
***
Czwartek
– Słuchaj, trzeba zwodować łódkę, może w piątek, żeby nie tracić czasu w sobotę?
– Późno wracam z pracy, ale damy radę, o osiemnastej?
– Przygotuję wszystko i czekam.
***
Piątek
Dzięki pomocy sąsiadów bez problemów udało nam się załadować „Mormyszkę” na przyczepę i ruszyliśmy do znanego nam od lat miejsca, z którego często wypływamy na połowy. Łódź „Mormyszka” ma swoją historię. Kupiona dawno temu, służyła nam wiernie, aż do momentu, kiedy ktoś ją… ukradł! Przypadkiem została odnaleziona i potem wyremontowana. Teraz nadal, pomimo słusznego wieku, jest niemą uczestniczką wielu wędkarskich przygód.
Wodowanie poszło gładko. Młodociani asystenci, czyli Rybieniec i Pampuńć synowie Badosia, oraz mój Kot bardzo przy tym pomagali, udzielając nam „cennych” rad i swoją obecnością, choć nieświadomie, przypominali o przepisach bezpieczeństwa. W związku z tym, że łódka była już na wodzie, Rybieniec próbował wykorzystać okazję i zapytał, czy choć przez chwilkę może połowić ryby. Trochę mnie to zdziwiło, ale zrozumiałem to pytanie dwa dni później.
***
Sobota
Pakowanie, przygotowanie, seria telefonów. Wsiadamy z Kotem do auta i jedziemy najpierw do Badosiów.
Jak zwykle w takich sytuacjach jest odrobina zamieszania, ale wreszcie udało nam się wyruszyć. Ze mną jedzie Rybieniec, poruszamy bardzo poważne i życiowe tematy. Jestem zaskoczony niektórymi pytaniami i jego dojrzałością.
Jeszcze tylko małe zakupy i z dwugodzinnym opóźnieniem parkujemy samochody przy zacumowanej Mormyszce. Załadunek idzie dosyć sprawnie i pochwalić tu muszę własne dziecko, które nosiło wytrwale torby i śpiwory na łódkę. Natomiast Rybieniec…? Zmontował sobie wędkę i poszedł na ryby! Towarzyszył mu Pampuńć.
Nareszcie wsiadamy, po czym nagle okazało się, że jeden z tatusiów zapomniał zabrać kamizelek ratunkowych. Nie powiem, który z nas, ale czekając na Badosia zdążyłem wszystko poukładać w łodzi.
Tymczasem ekipa wędkarzy pod dowództwem Rybieńca poszła na pobliski pomost, oczywiście łowić ryby.
Z lekkim pobłażaniem patrzyłem na ich wysiłki i moja pewność siebie została ukarana. Rybieniec najpierw zerwał sporą troć, by minutę później wyciągnąć fajnego rdzawca!
Owacje, gratulacje i jak to bywa w męskim młodocianym gronie, żyłka łowiecka wyskoczyła każdemu z nich na skroń.
– Teraz ja!
– Ja też chcę!
– To moja wędka!
To wszystko na malutkim pomoście.
Badoś wracaj!
Wrócił nareszcie i płyniemy.
Słońce i humory w zenicie. Płyniemy w poszukiwaniu dobrego miejsca na biwak, ale doświadczenie podpowiada, że przy takiej pogodzie nie będzie to łatwe.
Norwegowie to ludzie morza. Co chwila mijamy jakąś większa lub mniejszą łódź, ponton, jacht lub inne pływadło, zazwyczaj wypełnione ekipami podobnymi do naszej. Po kilku próbnych desantach, lądujemy wreszcie na jednej z tysięcy wysp okalających południową Norwegię. Spłachetek trawy przy kamienistej plaży, otoczony skałami z trzech stron będzie naszym obozem.
Na okolicznych szkierach wypasane są często owce, co dość łatwo daje się zauważyć, gdyż cały teren usiany jest „owczymi pozostałościami” i trzeba odrobinę uważać. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś jednak nie zauważył, właściciel stada informuje o tym przy pomocy adekwatnej tablicy.
Szybko rozbijamy namiot, grillujemy parówki, bo głód zaczął zaglądać nam w oczy i szykujemy się do połowu, to znaczy wszyscy z wyjątkiem Rybieńca, który już był gotowy.
Opływamy naszą wyspę dookoła i po chwili pierwsze branie. Maleństwo zostało wypuszczone do morza. Po chwili czuję znajome uderzenie, zacinam i wraz z synem wyciągamy pierwszego dorsza! W tym rejonie ryb jest sporo, ale nie ma jakichś wielkich potworów. Ten nasz ma około trzech kilo. Kolejne i kolejne brania. Każdy ma już coś na koncie. Wpływamy powoli do znajomego przesmyku pomiędzy wyspami Jonsøya Justøya. I wtedy się zaczęło! Branie za braniem, ryba za rybą, zaczep za zaczepem i wszystko byłoby super, gdyby nie to, że znajdowaliśmy się w wąskiej cieśninie zatłoczonej łodziami jak przeciętne miasto samochodami w godzinach szczytu. Do tego młodociani wędkarze posiadają nadzwyczajną podzielność uwagi. Potrafią łowić ryby, przemieszczać się z miejsca na miejsce bez kontroli, wysypywać przynęty, zajadać smakołyki popijając soczkiem i … zadawać setki pytań na minutę oczywiście jednocześnie!!! A ty człowieku musisz sterować, próbować trzymać wędkę, bo o łowieniu w zasadzie możesz zapomnieć, uważać na otoczenie, rozwiązywać plączące się żyłki, odczepiać złowione ryby i odpowiadać na te setki pytań!
– Tata, a wieloryb ma skrzela czy płuca?
– Płuca synku, bo to przecież ssak.
– Tak jak nietoperz?
– Tak.
– A dlaczego wieloryb ma płuca?
– Bo oddycha powietrzem tak jak my, a nie jak ryby, które pobierają je z wody.
– A kaszalot ma zęby czy fiszbiny?
– Kaszalot synku ma zęby.
– Wujek! A czy dorsze lepiej łowić na białą gumę czy czerwoną? – Rybieniec jak zwykle na ulubiony temat.
– Nie ma większego znaczenia, ważny jest ciężar i prowadzenie przynęty w wodzie.
– Wujek! Patrz jaka motorówka! – tym razem Pampuńć.
– Ale zasuwa!
– Tata, a czy są tu wieloryby, na przykład płetwal błękitny?
– Wieloryby występują bardziej na północy Norwegii.
– A płetwal też ma płuca?
– Wujek, a czy kraby mogą żyć bez nóg?
– Wujek…
– Tata…
Relaks pełną gębą! Tymczasem na dziobie siedzi sobie Badoś i łowi. Też odpowiada chłopakom na pytania, ale w swoisty sposób.
– Zapytaj wujka! – To jego standardowa odpowiedź.
Nie wiem czy nie wprowadziłem w błąd któregoś z adeptów wędkarsko-morskich przygód, bo wkrótce straciłem zdolność rzeczowego odpowiadania na te setki pytań.
Po kilku godzinach wracamy do obozu.
– Tata, a połowimy z brzegu? – Rybieniec nigdy nie ma dosyć.
Po skałach leziemy na drugą stronę wyspy i próbujemy dalej.
Są brania i ryby.
Po jakimś czasie z moim synkiem zwijamy się do obozu. Dołącza do nas o dziwo Rybieniec. Pompowanie materaca biorę na siebie, a młodzież zbiera drewno na ognisko.
Roślinność na naszej wyspie jest raczej uboga. Kilka rachitycznych drzewek dzikiej czereśni, karłowate sosny powykręcane wiatrem i niskopienne krzewy ogryzione od podstawy do wysokości przeciętnej owcy. Mieszka tu sporo ptaków, głównie mew srebrzystych, siodłatych oraz pospolitych śmieszek. Są także rybitwy szybujące nisko nad wodą w poszukiwaniu narybku na płyciznach, tracze nurogęsi, edredony z masywnymi dziobami i oczywiście dostojne łabędzie. Raj dla ornitologów. Skały są gładkie i niezbyt strome, jednak wspinanie się na nie nastręcza dużo trudności, ponieważ pokryte są wysychającym w słońcu mchem, który sprawia, że są śliskie. Warto jednak wejść na najwyższy możliwy szczyt, bo widok zapiera dech w piersiach i powoduje deintensyfikację dziecięcych pytań.
Badoś z Pampuńciem wrócili do obozowiska i po oprawieniu kolejnych zdobyczy wzięliśmy się do przygotowania kolacji. Będą szaszłyki, rybki i… spaghetti z puszki. Tymczasem na kilku metrach płaskiego terenu porośniętego trawą rozegrany został mecz piłkarski godny finału Ligi Mistrzów, zakończony wynikiem trzynaście do dziewięciu lub podobnym. Pogba, Messi i Ronaldo udali się na połowy krabów i zielska, a mistrz kuchni pitrasił w skupieniu kolację.
Świeża rybka z grilla smakuje wybornie.
Podaję przepis:
Gdy poranna wstanie zorza Weźmij rybę prosto z morza Natrzyj solą, czosnkiem, pieprzem Te przyprawy są najlepsze W folię włóż aluminiową Taką rybę razem z głową. Piecz ją na ognisku małym Głód kucharzem jest wspaniałym, Bo gdy człowiek długo pości To zostaną same ości.
Najedzeni i szczęśliwi zamierzaliśmy odrobinę odpocząć. Młodociani zajęli się swoimi sprawami, czyli wygłupami, mocząc „przez przypadek” buty i robiąc bałagan w namiocie, który spełniał także rolę strażackiej remizy w zaimprowizowanej naprędce zabawie.
Było ciepło, błogo i leniwie. Tatusiowie rozmawiali i wspominali dawne czasy, co jakiś czas łypiąc okiem w kierunku latorośli, tak na wszelki wypadek, aby zabawa nie przekroczyła progu bezpieczeństwa.
– Tata idziemy na ryby? – Kto inny niż Rybieniec mógł zadać takie pytanie?
Poszliśmy.
Zaczęło być już późno, więc czas na spanie. Nie było to takie proste zagonić towarzystwo do namiotu, a tym bardziej uciszyć, gdy już leżeli w śpiworach.
– On mi zabrał poduszkę!
– Ja też chcę spać na środku!
– Za gorąco mi!
Po kolejnym, ostatnim, najbardziej ostatnim i najnajostateczniejszym ultimatum ogłoszonym surowym ojcowskim głosem, wreszcie zapadła cisza i zaczęły się „Nocne Polaków Rozmowy”, aż wreszcie i nas zmorzył sen.
***
Niedziela
Kaaa, kaaa, kasa… dlaczego mewy muszą się tak drzeć o nieludzkiej godzinie? Nikt tego nie wie, ale obudziły nas tym jazgotem.
Śniadanie i kawa pomagają nam stanąć na nogi. Ekipa Badosiów wypłynęła na połów, a ja z synkiem udaliśmy się na podbój wyspy. Spacer był wspaniały, pełen ciekawych obserwacji i rozmów. Potem szybka kąpiel w zimnym morzu i zwyczajne, beztroskie wygłupy. Wracają nasi rybacy z siatką pełną ryb. Szybka parówka z grilla i zaczynamy się zbierać do domu. Po drodze łowimy jeszcze kilka ryb i ostatecznie cumujemy Mormyszkę w naszym porcie.
Pakujemy się do aut, mamy trochę dosyć silnego słońca, które chciało nas spalić za wszelką cenę. Tymczasem Rybieniec zniknął… zniknęła także jego wędka! Odnaleźliśmy go na pomoście, gdzie oczywiście łowił ryby.