Przystojny i uwodzicielski amant w kinie i telewizji. W teatrze odkrywca najgłębszych mroków ludzkiej duszy. 7 grudnia odszedł w wieku 83 lat aktor Jan Nowicki.
Dzieciństwo, które upłynęło mu w miasteczku Kowal nieopodal Włocławka, było tak sielskie, że z niechęcią opuszczał rodzinne strony, by podjąć edukację w Bydgoszczy. Tu pięć razy zmieniał szkołę, bo każda go nudziła, zanim w 1958 roku zdał maturę – w Łodzi. Stamtąd czmychnął do Krakowskiej Szkoły Teatralnej, bo wydawało mu się, że nie ma lżejszej pracy niż „udawanie na scenie”. Za lenistwo i brak postępów wyrzucono go jednak już po roku, więc aby nie ugrzęznąć na dwa lata w jakimś prowincjonalnym garnizonie, najął się do kopalni na górnika. To mu oczywiście nie odpowiadało, ale na szczęście uczelnia dała się przeprosić i przyjęty na nowo adept aktorstwa Jan Nowicki zbierał odtąd same piątki z plusem. W nagrodę zamiast – jak tego wymagały przepisy – odpracować dwa lata w którymś z teatrów prowincjonalnych, został przyjęty do najlepszego zespołu w Polsce: do Teatru Starego w Krakowie. Pierwsza rola to epizod – Kacper w Weselu Wyspiańskiego – ale i tak koledzy mu zazdrościli.
Tymczasem Jan Nowicki – zdolny i piekielnie ambitny – przebijał się sezon za sezonem na przód sceny. Posypały się role, które jako wybitne kreacje przeszły do historii polskiego teatru: Artur w Tangu Mrożka, Faust w dramacie Goethego, Stawrogin w Biesach Dostojewskiego, Józef K. w Procesie Kafki. „Teatr Stary, Jerzy Jarocki i Andrzej Wajda dali mi artystyczną szansę, wskazali mi moją drogę w teatrze” – powie po latach.
Z kolei publiczność kinowa miała okazję zapamiętywać Nowickiego z coraz poważniejszych ról. W Popiołach (1965) Andrzeja Wajdy zagrał kapitana Wyganowskiego, w Panu Wołodyjowskim (1969) Jerzego Hoffmana – Ketlinga, w Życiu rodzinnym (1970) Krzysztofa Zanussiego – Marka, kolegę głównego bohatera, granego przez Daniela Olbrychskiego. Krytyka pisała: „Korzenie aktorstwa Nowickiego wywodzą się z tego samego pnia co Jacka Nicholsona. Jest w nich dziwny dowcip, strach, prowokacje, złośliwość, ironia, demonizm”. Sporo z tego zostawił pan Jan w ekranizacji Sanatorium pod Klepsydrą autorstwa Wojciecha Jerzego Hasa. Sam mówił o tej roli: „W książce napisanej w pierwszej osobie nie ma roli Józefa, nie ma rodzajowości, nie ma tego wszystkiego, co jest mięsem aktorskim. To wszystko musiało być grane poniekąd i trochę”. Udało się znacznie więcej niż „poniekąd i trochę”. Ale to wysoka literatura i wysoki film. A przecież aktora pamiętamy także z telewizji, choćby z Czterdziestolatka. Z tym że występy telewizyjne niespecjalnie sobie cenił. O takich występach mówił: „Istnieją różne popularności. Popularność telewizyjna jest zdecydowanie najgorsza, bo tam aktor spełnia rolę komiwojażera. Przed tą popularnością trzeba się ratować, ona ma ogromnie wiele powabu, dużo plusów, ale też ma więcej minusów. To telewizja powoduje, że ludzie niezasługujący na popularność stają się popularni”.
Niezależnie od tej powściągliwości w kwestii sławy stał się Jan Nowicki jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy kina i telewizji. Pewny własnego warsztatu, wyćwiczonego przez lata na deskach teatralnych, nie obawiał się żadnej roli. Można go było zobaczyć i jako zapamiętałego kochanka w ramionach Barbary Brylskiej w filmie Anatomia miłości (1972), i jako pruskiego majora w Nocach i dniach (1974), i w serialu Dyrektorzy (1975), za co uhonorowano go Nagrodą Państwową II stopnia. A kiedy zaczął się udzielać w kolejnych filmach węgierskiej reżyserki Márty Mészáros, stał się również jednym z najpopularniejszych aktorów tamtejszego kina.
No i korona dokonań filmowych Jana Nowickiego – rola Wielkiego Szu w filmie Sylwestra Chęcińskiego (1982). Oto szuler karciany wraca do domu po pięcioletniej odsiadce. Żona jednak już na niego nie czeka – nie wierzy, że się wyzbył skłonności do hazardu. On próbuje komplementów: „Ślicznie wyglądasz. – Dziękuję. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o tobie. Obcięli ci pióra!”. Wypłaca mu połowę wartości domu i szklarni i wygania go bezceremonialnie. Poniekąd ma rację – Wielki Szu nie umie wyjść z zaklętego kręgu hazardu. W rezultacie zginie na śmietniku warszawskiego hotelu Victoria, zabity na zlecenie kogoś, kogo wcześniej ograł. Nawet nie wiadomo kogo. Krytyka pisała: „Pokerzysta Nowickiego, wielki szuler, mimo że w swej profesji niezawodny i bezbłędny, nosi wewnątrz siebie pęknięcie, jest to człowiek bez miejsca własnego na ziemi, bez rodzinnego domu. Smutny, samotny pośród ludzi oszust nie budzi aprobaty, ale może być zrozumiany, a nawet wydaje się sympatyczny, gdy ogrywa i wyprowadza w pole prowincjonalnych dygnitarzy i krezusów. Film ośmiesza nuworyszostwo, blichtr nowobogackich dacz, „europejski” styl życia dorobkiewiczów polski lat 70.”. Panu Janowi postać takiego straceńca ogromnie się spodobała. Do tego stopnia, że sam planował wyreżyserować drugą część opowieści. Nie doszło do tego, choć reżyser części pierwszej, Sylwester Chęciński, zachęcał: „Rób, Janku, ja ci pomogę”. Sam reżyser także ciepło zapamiętał ten ekranowy hit: „Była zasada, że jeśli film po dwóch latach zwracał się finansowo, autor otrzymywał określone tantiemy. Już po trzech miesiącach od premiery dostałem czterokrotną kwotę tej stawki”. Nic dziwnego – Polska zgnębiona szarością epoki stanu wojennego z szeroko otwartymi oczami chłonęła atmosferę wielkich pieniędzy, luksusowych hoteli, hazardu. Do dziś wielu widzów pamięta tamte słynne „mądrości pokerzysty” w rodzaju: „Szczęście? Hm, szczęście trzeba umieć sobie zorganizować! Poker jest sztuką oszustwa. Graliśmy uczciwie: ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem – wygrał lepszy”.
Przez całe długie życie Jan Nowicki przywabiał i łamał kobiece serca. Jego syn Łukasz i córka Sajana pochodzą od różnych matek. Głośny był jego ślub, a następnie rozwód w 2015 roku z Małgorzatą Potocką, twórczynią słynnego teatru rewiowego Sabat. Wcześniej przez 30 lat pozostawał także w nieformalnym związku z węgierską reżyserką Mártą Mészáros. Ta, pytana w sylwestra o życzenia na nadchodzący rok, powiedziała: „Aby jeszcze w tym roku Janek Nowicki mnie nie rzucił…”. Aktor pozostał jednak człowiekiem niekonfliktowym i rodzinnym. Kiedy jego syn Łukasz rozstał się z piosenkarką Haliną Mlynkovą, regularnie telefonował do byłej synowej: „Halinko, dziękuję ci bardzo, że urodziłaś pięknego wnuka, Piotrusia Nowickiego, który kiedyś, mam nadzieję, będzie płodził kolejnych Nowickich. Życzę ci wszystkiego dobrego, kochanie… córeczko”. Nie znaczy to, by miał się dla potomków zaharowywać do końca życia. Tłumaczył: „Jestem zdania, że głupotą jest oddawanie w prezencie całego dorobku życia bliskim. Stary człowiek powinien zaszaleć w Monte Carlo i z fasonem wszystko stracić. A młody niech pracuje na swoje”.
Z latami Jan Nowicki zaczął uchodzić za znawcę kobiet i mentora zakochanych – bez względu na ich wiek. W prasie kobiecej tłumaczył: „Jeśli związek ma być udany, lepiej nie pleść niepotrzebnych głupot. Inteligentnej kobiecie nie da się wmówić, że wygląda olśniewająco wtedy, gdy z trudem zwleka się po nieprzespanej nocy z łóżka, bo ona dobrze wie, że w tym akurat momencie piękna nie jest, co nie znaczy, że mu się nie podoba. Niech powie na przykład, że miło mu razem z nią oglądać wschód słońca. Gdyby jej nie kochał, gdyby nie było mu z nią dobrze i gdyby nie był z nią szczęśliwy, to już dawno by od niej odszedł. A skoro z nią ciągle jest, to o czym tu jeszcze gadać?”.
O śmierci Jana Nowickiego poinformował 7 grudnia Polski Instytut Sztuki Filmowej. Artysta zmarł w swoim domu w Krzewencie na Kujawach. Miał 83 lata.
Tekst pochodzi z portalu dlapolonii.pl