– Coś, cholera, jest nie tak – szepnął Darejos pod koniec ósmego dnia marszu przez zamglone pustkowia. – Rano słyszałem, jak nasz Marek mówił do dowódcy drugiej centurii, że po południu powinniśmy zobaczyć mur. Cały dzień szliśmy, a muru ani widu.
– Przez tę pieprzoną mgłę – stwierdził Antoniusz. – Idziemy w pierwszej czwórce, a chorążego z orłem ledwo widać.
– Pochrzaniona prowincja – warknął Lucjusz. – Im dalej na północ, tym gorzej.
– E, może rano się rozpogodzi – rzuciłem optymistycznie.
Rano jednak się nie rozpogodziło. Mgła zgęstniała jeszcze bardziej, nie przedzierały się przez nią promienie słońca. Marszerowaliśmy jak przez szarą maź, z trudem rozpoznając zarysy krzaków i skał. Podczas przerwy na południowy posiłek dowódca kohorty i centurioni usiedli trochę na uboczu i zawzięcie dyskutowali przyciszonymi głosami. Ostatnie słowa jednak do nas dotarły.
– Przez resztę dnia idziemy w tym samym kierunku – rzekł dowódca. – Jeżeli jutro do południa nie dotrzemy do muru, zmieniamy marszrutę.
– No to miło – mruknął pod nosem Lucjusz. – Nasi zwierzchnicy nie są pewni, gdzie jesteśmy, ale Ave Caesar i do przodu!
Niepewność dowódców rozszerzyła się na całą kohortę. Wieczorem przy ogniskach, które dawały więcej dymu niż ciepła i jeszcze zagęszczały mgłę, nie było słychać zwykłych docinków, przyśpiewek i śmiechów. Po upływie dwóch kolejnych dni dowódca kohorty uznał, że nie ma sensu kryć sytuacji przed żołnierzami. Oznajmił, że wskutek mgły musieliśmy skierować się za bardzo na zachód i posuwać się równolegle do muru. Zarządził marsz w kierunku północnowschodnim.
– Ciekawe, skąd on wie, gdzie jest wschód – prychnął Antoniusz. – Już chyba od tygodnia nie widać słońca ani gwiazd.
Następny dzień marszu z godziny na godzinę stawał się coraz bardziej koszmarny. Zdawało się, że we mgle czają się jakieś olbrzymie, zniekształcone postacie, że wyciągają w stronę kolumny legionistów szpony większe i straszniejsze od pazurów naszej teatralnej Scylli. Paru chłopaków z drugiej centurii dało się zwieść złudzeniom – albo dostali ataku nerwowego – i bez rozkazu rzucili się w mgłę z dobytymi mieczami i wrzaskiem bojowym. Dwóch z nich centurioni jakoś uspokoili, ale trzeciego trzeba było związać i wrzucić na wóz z prowiantem.
Z podsłuchanych urywków wieczornej dyskusji między naszymi zwiechrznikami wywnioskowaliśmy, że Marek i centurion drugiego oddziału argumentują za powrotem do Eboracum, zanim zapasy żywności się skończą, a żołnierze oszaleją. Dowódca kohorty oraz podoficerzy trzeciej i czwartej centurii upierali się przy kolejnych dwóch dniach marszu w stronę muru, w którego istnienie powoli przestawaliśmy wierzyć. Ostatecznie zawarto kompromis: jeszcze jeden dzień marszu na domniemany północny wschód, a jeżeli nie dotrzemy do celu – odwrót do macierzystej fortecy.
Żadnego celu następnego dnia nie osiągnęliśmy. Żadnej zmiany też nie było: nadal otaczała nas mgła i przerażające, potworne zarysy skał, które zdawały się ożywać i zbliżać do naszej nieszczęsnej kohorty.
Tego dnia trzeba było obezwładnić, związać i zakneblować aż czterech żołnierzy. Wieczorem dowódca zapowiedział odwrót do Eboracum.
– Mam wątpliwości, czy oni wiedzą, jak trafić z powrotem – rzucił Darejos. Tej nocy przypadła nam w udziale druga nocna warta. Nie na wiele zdawało się wystawianie straży w sytuacji, kiedy człowiek ledwo widział swoją wyciągniętą rękę, ale posłusznie przemierzaliśmy nasz odcinek tam i z powrotem. Szliśmy blisko siebie, żeby nie zagubić się we mgle.
Nagle Darejos ścisnął moje ramię.
– Słyszysz? – szepnął.
Wytężyłem słuch. Tak, teraz wyraźnie dobiegło mnie sapanie i odgłos powolnych, ciężkich kroków.
– Stój, kto idzie? – zawołałem po łacinie i powtórzyłem pytanie w celtyckim narzeczu.
Nikt nie odpowiedział. Kroki powoli się przybliżały.
Darejos zdjął z ramienia sieć, którą zawsze nosił przy sobie podczas nocnych wart, a ja wyciągnąłem miecz.
– Jak tylko coś zobaczysz, rzucaj – szepnąłem. I wtedy z mgły wynurzyła się niekształtna postać o długich, małpich rękach i wielkim, rozczochranym łbie. Wyglądała trochę jak wyobrażenia Erynii, trochę jak ja w kostiumie cyklopa Polifema, ale dużo bardziej przerażająco.
Świsnęła sieć.
– Mam go – Darejos wprawnie ściągał siatkę. – Pilnuj, ale nie zabijaj bez potrzeby. Może to tubylec, pomoże nam znaleźć drogę…
Powoli zbliżaliśmy się z mieczami w pogotowiu do sieci, w której miotał się szary kształt. I nagle… przez oka sieci zaczęły wydobywać się pasma mgły, jeszcze gęściejszej niż ta, która nas otaczała, niemal dotykalnej. Wyciągały się w naszym kierunku. Odruchowo zrobiłem krok do tyłu – i zobaczyłem, jak ciało Darejosa oplatają macki koszmarnej, mglistej ośmiornicy. Rzuciłem się na pomoc, tnąc na oślep sieć i galaretowatego potwora. – Alarm! – krzyczałem. – Alarm! Na pomoc! Antoniusz, Lucjusz! Centurioni! Alarm!
Szara macka zacisnęła się na moim lewym przedramieniu – tym, na którym nosiłem bransoletę od Igerny. Poczułem potworny ból, jakby ścisnęła mi rękę obręcz z rozpalonego żelaza. I wszystko stało się mgłą.
***
Ocknąłem się i gwałtownie zamrugałem. Prosto w twarz świeciło mi niewidziane od wielu dni słońce. Stało wysoko na niebie, musiało już minąć południe. Niebo było czyste i błękitne, poznaczone na horyzoncie małymi białymi obłoczkami. Las przybierał pierwsze jesienne barwy. Ćwierkały ptaki. Uświadomiłem sobie, że odkąd wymaszerowaliśmy z twierdzy, nie słyszałem ich świergotu. Usiadłem i rozejrzałem się. Byłem sam. Ani śladu postoju kohorty. Trawa wokół mnie była nietknięta.
– Darejos! – wykrzyknąłem, nie dbając o to, że wołaniem mogę się zdradzić przed wrogo nastawionymi tubylcami. – Antoniuszu! Lucjuszu! Centurionie Marku!
Odpowiedział mi tylko szczebiot ptaków.
Usiłowałem uporządkować myśli. Co się stało? Pełniliśmy z Darejosem nocną wartę, przypominałem sobie. Z mgły wyłonił się stwór podobny do cyklopa… Potem zmienił się w coś w rodzaju ośmiornicy i zaatakował Dara, usiłowałem ratować przyjaciela… Czy to było złudzenie? Może załamaliśmy się z Darejosem nerwowo tak jak ci chłopcy, których związano? Niewykluczone. Ale jak moi przyjaciele mogli zostawić mnie samego? Jak mogli to zrobić Lucjusz i Antoniusz, i centurion Marek?! A co stało się z Darejosem? Gdzie są wszyscy?
Usłyszałem cienki dziecinny głosik, nucący skoczną melodyjkę. Rozejrzałem się. Skrajem lasu szło dwoje może dziesięcioletnich dzieci. Każde niosło koszyk z grzybami. Na mój widok zatrzymały się jak wryte.
– Nie bójcie się – rzekłem, wygrzebujac z pamięci zasób celtyckiego słownictwa. – Nic wam nie zrobię. Jestem legionistą z Eboracum… z Yorku. Nie przechodził tędy oddział rzymskich żołnierzy?
– A przechodził wielki oddział, ale dawno. Przed ostatnim nowiem – odparł rezolutnie chłopczyk.
– Chyba zgubiłem i swój oddział, i drogę – rzekłem. – Daleko stąd do wielkiego muru?
– Ojej, bardzo daleko – odezwała się dziewczynka. – I dobrze, że daleko, bo tam mieszkają złe duchy.
– A droga do Yorku prosta jak strzelił – oznajmił chłopiec. – Widzi pan ten dąb? Skręci pan przy nim na południe i potem już dojdzie do traktu. Przed wieczorem pan będzie w fortecy, panie żołnierzu.
Pogrzebałem w sakiewce i dałem dzieciom parę monet. Podziękowały i odbiegły uradowane. Ruszyłem drogą wskazaną mi przez małego wieśniaka. Starałem się znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie mojego położenia.
Padłem ofiarą przemijającego obłędu, tak jak tamci żołnierze, których trzeba bylo obezwładnić – mówiłem do siebie w myślach. – Położono mnie na wozie, tak jak ich. Kohorta zawróciła do Eboracum. Pewnie jakimś cudem uwolniłem się z więzów, uciekłem i błąkałem się półprzytomny we mgle, a dowódca nie pozwolił tracić czasu na poszukiwanie mnie, obawiał się, że inni żołnierze mogą przy tym zaginąć, chciał doprowadzić kohortę bezpiecznie do fortecy. Teraz mgła opadła, moi koledzy na pewno mnie szukają. Spotkamy się po drodze albo wieczorem w Eboracum…
Uspokoiły mnie te myśli. Trochę wstyd, myślałem, że nie umiałem utrzymać nerwów pod kontrolą, ale nie ja jeden. Ten marsz przez mgłę był naprawdę koszmarny… a dowódcy też mają powód do wstydu, bo zabłądzili, chociaż niby dobrze znają prowincję…
Dotarłem do bram twierdzy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Zameldowałem wartownikowi, że nieszczęśliwym trafem odłączyłem się od oddziału i straciłem orientację… stąd spóźnienie. Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Jakie spóźnienie, co ty bredzisz, Arminiusz? Przecież twoja kohorta jest odkomenderowana na północny odcinek muru, wymaszerowali ze trzy tygodnie temu. Gdzieś ty się przez ten czas podziewał?!
– A druga kohorta wróciła spod muru? – spytałem bez tchu.
– Jeszcze nie. Właściwie powinni już tu być, trybuni się niepokoją. Może grunt na północy rozmókł i ciężko im się idzie. Ale my tu gadu-gadu, a ty lepiej leć w te pędy do któregoś z centurionów i wytłumacz, coś narozrabiał, zanim cię postawią przed sądem za dezercję.
Pobiegłem do głównego budynku sztabu.
– Muszę mówić z trybunem Kasjuszem – wyjaśniłem strażnikowi. – Jestem Arminiusz z trzeciej kohorty.
– Z trzeciej? Co ty tu robisz, człowieku? – zdumiał się. – A, teraz cię poznaję, ty to ten z teatru. Nie wysłali cię pod mur, bo jakieś nowe przedstawienie się szykuje? O czym tym razem będzie?
– Zlituj się, muszę natychmiast porozmawiać z trybunem! – wybuchnąłem.
Wzruszył ramionami, ale mnie wpuścił.
Trybun polecił przynieść mi wody i wina i cierpliwie wysłuchał mojej relacji.
– Trzeba ich odszukać, trybunie – zakończyłem. – Są w niebezpieczeństwie! Nie wiem, jak wydostałem się z tej zabójczej mgły, ale oni pewnie dalej się w niej błąkają. Trzeba im pomóc, wysłać patrole na poszukiwania…
– Trzeba, ale nie w nocy. Nie chcę kolejnych zaginięć – powiedział. – Nocami robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Zabroniłem opuszczania twierdzy między zmrokiem a świtem.
– Trybunie… ja nie potrafię zrozumieć, w jaki sposób znalazłem się o pół dnia drogi od fortecy, skoro kohorta tu nie dotarła…
– W Ultima Thule niekiedy zdarzają się rzeczy trudne do wyjaśnienia – odrzekł i oparł głowę na dłoniach. Wyglądał, jakby nagle postarzał się o kilkanaście lat.
– Nosisz oryginalną bransoletę – odezwał się po chwili. – To podarunek?
Jak on może w takiej chwili interesować się bransoletą, pomyślałem, ale posłusznie przytaknąłem.
– Od dziewczyny? – spytał.
Co to, do cholery, za rozmowa, myślałem coraz bardziej zirytowany, ale przytaknąłem i tym razem.
– Mogę obejrzeć z bliska?
Jeszcze bardziej zdumiony zdjąłem z ręki metalową ozdobę i zamarłem. Na moim przedramieniu widniało ciemnoczerwone znamię w kształcie węży z wilczymi głowami. Teraz dopiero przypomniał mi się straszny ból przed utratą przytomności.
– Noszenie tego metalu chyba ci nie służy – zauważył trybun Kasjusz. – Czy to boli?
– Nie – pokręciłem głową. – Poczułem nagły ból, kiedy walczyłem z mgłą… kiedy próbowałem pomóc Darejosowi. Potem już nie bolało.
– Lepiej nie noś tego – powiedział. – Chociaż wzór jest ciekawy. Wiesz, od pewnego czasu bardzo interesuję się celtycką sztuką. Zostawisz mi to na parę dni? Chciałbym to odrysować, może polecę złotnikowi zrobić kopię.
Nie mogłem odmówić, chociaż szlag mnie trafiał ze złości i rozpaczy. Zaginęła cała trzecia kohorta, druga może też, a trybun myśli o celtyckim zdobnictwie zamiast o swoim legionie!
– Czy będzie mi wolno dołączyć jutro rano do poszukiwań moich towarzyszy? – spytałem, starając się ukryć wściekłość.
– Tak – wyrzekł. – Czwarta kohorta przeczesze okolice, możesz iść z nimi.
Wykonałem służbisty ukłon. Bardzo chciałem odejść.
– Poczekaj chwilę – powiedział. – Niech cię lepiej nikt nie wypytuje o tę bliznę na przedramieniu. Zakryj ją tym.
Wydobył spod stołu skrzynkę, ze skrzynki – szkatułkę, a ze szkatułki – lśniący przedmiot. Podał mi go.
Była to przepiękna przedramienna manica, wykonana z doskonałej stali, ozdobiona inkrustacjami ze srebra i złota. Przedstawiały Apollina z lirą, prowadzącego korowód roztańczonych Muz.
– Przywiózł to wczoraj kurier z cesarskiego dworu. Z Aquae Granni, to takie idylliczne miejsce w Galii, gdzie cesarz wypoczywa po podróżach. Boski Hadrian uznał, że autora Merlina należy wyróżnić czymś solidniejszym od złotego laurowego listka – rzekł trybun. – Teraz możesz odmaszerować. Na razie przydzielam cię do czwartej kohorty.
C.d.n.