Gladiatorzy, gladiatorzy, Piach areny, miecz lub sieć. Żaden bóg nam nie pomoże, Znamy jedno bóstwo: śmierć. Gladiatorzy, gladiatorzy, Sieć i trójząb, albo miecz, A z trybuny dłoń cesarza Daje wyrok: życie – śmierć. Ave Caesar, ave Caesar, Morituri te salutant...
Darejos nucił ułożoną przeze mnie śpiewkę akompaniując sobie na cytrze.
– Doczekacie się widoku cesarza tak jak golonki w tej odwiecznej grochówce – rzucił Tribius, wycierając ostatnim kawałkiem podpłomyka resztki wspomnianej zupy.
– Dałbyś spokój, Trib – odezwał się Septymus. – Całkiem niezła piosenka. Co nam szkodzi powyobrażać sobie, że nasz los jest mniej trywialny, niż jest?
– Co to znaczy „trywialny”? – zainteresował się najmłodszy z nas, Mandibula, nazywany tak ze względu na wystającą dolną szczękę. Naprawdę miał na imię Plaucjusz.
– Trywialny to taki jak Tribius. Pospolity – wyjaśnił Lucjusz i na wszelki wypadek usunął się szybko w głąb podcieni.
Rola gladiatora w prowincjonalnym amfiteatrze w Tarragonie była rzeczywiście dość trywialna i nie miała nic wspólnego z nimbem bohaterstwa. Zresztą nawet w Rzymie większość profesjonalnych gladiatorów nie walczyła ze sobą na śmierć i życie. Wykształcenie trwało długo i sporo kosztowało, więc byłoby wielkim marnotrawstwem inwestować przez lata w trenowanie zawodnika, aby go potem dać zarżnąć na arenie podczas pierwszego występu.
W Rzymie krew lała się na arenie znacznie częściej niż u nas na prowincji, ale finanse Koloseum były nieporównowalnie wyższe od środków tarragońskiego amfiteatru i tutejszej szkoły gladiatorskiej prowadzonej przez Ancjusza Ferminiusza o przydomku „Żelazna Czaszka”. Cesarski teatr w stolicy było stać na sprowadzanie lwów i lampartów z Afryki oraz turów z germańskich puszcz. W stolicy zdarzali się też różni egzotyczni jeńcy wojenni, których można było tanim kosztem poświęcać na piasku areny ku uciesze ludu rzymskiego, a niekiedy musieli tam także występować żołnierze skazani za poważniejsze przewinienia; mogli skorzystać z szansy na przedłużenie życia zabijając podobnych sobie pechowców.
My, czyli chłopcy z tarragonskiej szkoły gladiatorów, byliśmy po prostu aktorami dobrze wyćwiczonymi w sztuce walki. Jedyną istotą, która miała stracić życie w przedstawieniu, nad którym właśnie pracowaliśmy, był duży, czarny, szczeciniasty knur, który miał odegrać rolę dzika erymantejskiego w naszej inscenizacji czynów Herkulesa. Świniak wylegiwał się spokojnie w zagródce na zapleczu, pochrząkując od czasu do czasu i nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że nazajutrz oczekuje go śmierć z rąk słynnego herosa.
Darejos ponownie trącił struny cytry.
– Gladiatorzy, gladiatorzy…
– Wiesz, Dar, to całkiem dobrze brzmi – odezwał się nasz właściciel i mistrz, który zjawił się właśnie w towarzystwie odtwórcy głównej roli, przystojniaka Antoniusza zwanego Słoneczkiem ze względu na promienny uśmiech oraz zamiłowanie do zawziętego polerowania hełmów i pancerza, tak, by lśniły w słońcu jak złoto. – Niezła ta piosenka – ciągnął Żelazna Czaszka. – Arminiusz, ty ułożyłeś tekst? Wymyśl jeszcze ze dwie zwrotki, a Dar zaśpiewa to w przerwie, przed waszą walką. Tym razem ty umierasz, Darejos – dodał kategorycznie. – Tuż przed śmiercią możesz brzdąknąć parę akordów na cytrze, publiczność się wzruszy.
– Wedle rozkazu, szefie – przytaknął służbiście Darejos, a ja się ucieszyłem, bo już trochę mnie znudziło umieranie pod zwojami posplatanych sznurków po każdym pojedynku z moim muzykalnym kolegą, który był najepszym sieciarzem w naszej trupie.
– Szefie – odezwał się Lucjusz – czy na pewno jutro będziemy mieli przyzwoite pęcherze na świńską krew? Bo te w zeszłym tygodniu były stare i nieszczelne. Arminiusza krew zalała, jak tylko go Dar pierwszy raz trącił trójzębem. Trochę głupio wyglądał, kiedy walczył taki upaprany, jakby mu przeciwnik przeciął aortę.
– Widowni się podobało. – Ancjusz machnął ręką. – Arminiusz nie mógł przecież paść i umrzeć po paru sekundach walki, ludziom trzeba coś pokazać za ich pieniądze. No, chłopaki, dość tych pogawędek – rzucił zdecydowanie. – Robimy próbę generalną. Za pół godziny widzę was na scenie, w maskach i kostiumach, ale bez krwi; nie będziemy codziennie prać łachów. Dziś próba bez świniaka, zachowamy go na premierę, ale z Cerberem i z hydrą.
Rolę Cerbera grał piękny płowy mastyf, w cywilu wabiący się Medor, ulubieniec nas wszystkich, stworzenie przymilne i łagodne, a przy tym obdarzone sporym talentem aktorskim. Ustrojony w przemyślną obrożę-napierśnik z doczepionymi dwiema sztucznymi głowami bardzo ładnie odgrywał scenę walki ze Słoneczkiem-Herkulesem. Nie mogliśmy mu jednak w żaden sposób wyperswadować radosnego wymachiwania ogonem. Septymus wpadł w końcu na świetny pomysł: przymocował do psiego ogona pergaminową imitację wężowej głowy o wielkich kłach i purpurowym, rozdwojonym języku. Teraz merdający ogon Medora mógł wzbudzać grozę.
Hydra, drugi bardzo istotny element przedstawienia, była naszym oczkiem w głowie i przedmiotem dumy. Każdy z nas przyczynił się do jej stworzenia i obsługi. Kosztowała mnóstwo mozołu oraz wiele godzin prób i błędów, ale teraz, w przeddzień premiery, prezentowała się imponująco. W kadłubie, pokrytym mieniącym się błękitnie i zielono jedwabiem, ukrywał się Mandibula, którego zadaniem było operowanie całym systemem przycisków. Z tułowia hydry wyrastało siedem szyj – skomplikowanych konstrukcji ze sprężyn i kółek stalowych. Każdą szyję wieńczyła straszliwa głowa o olbrzymich zębiskach (dzieło Septymusa i Antoniusza). Przy uderzeniu maczugą w odpowiednie miejsce głowa spadała z karku, odpalając jednocześnie umieszczony w szyi krwistoczerwony fajerwerk. Słysząc jego trzask, ulokowany w brzuchu potwora Mandibula uruchamiał odpowiednie sprężyny, a po ich naciśnięciu z kadłuba hydry wyrastały dwie nowe szyje. Teraz ja z ukrycia nad sceną – błyskawicznie, zanim opadł dym sztucznych ogni – zaopatrywałem karki w nowe fajerwerki i głowy, po czym odrodzony potwór ponownie ruszał do ataku.
Próba szła nam jak z płatka, a kulminacyjny punkt przedstawienia, czyli walka Herkulesa z hydrą lernejską, był naprawdę godny podziwu.
– Udała nam się ta hydra – sapnął z aprobatą szef. – Żeby tylko, na Charona, nie spłonęła podczas premiery razem z Mandibulą!
– Mam na rusztowaniu nad sceną przygotowane wiadra z wodą – uspokoiłem szefa.
– Oby nie były potrzebne. Jeżeli jutro pójdzie wam nie gorzej niż na próbie, to nie będę wobec was sknerą, chłopaki – podsumował z zadowoleniem Żelazna Czaszka i życzył nam, zgodnie z tradycją, połamania nóg na premierze.
***
Następnego wieczoru, po rozejściu się widzów, świętowaliśmy nasz sukces obfitymi porcjami pieczeni z nieszczęsnego dzika erymantejskiego, zapijając ją jeszcze obfitszymi ilościami czerwonego wina. Byliśmy porządnie zmęczeni, ale w świetnym nastroju, bo przedstawienie wypadło – na miarę prowincjonalnego amfiteatru – wręcz doskonale. Nasz gwiazdor Antoniusz nie zapomniał ani jednej repliki i w imponującym stylu pokonywał wszystkie potwory oraz scenicznych adwersarzy; czarny świniak szarżował niemal jak prawdziwy dzik – pewnie go rozdrażniły okrzyki widowni – i poległ śmiercią godną swego mitycznego pierwowzoru. Walki staczane w przerwach między kolejnymi odsłonami perypetii Herkulesa też były udane – przyznaję bez fałszywej skromności, że nie zaplątałem się w sieć Darejosa i zabiłem go bardzo elegancko, pamiętając, by padając miał w zasięgu ręki cytrę. Oberwałem paroma nadgniłymi pomarańczami – ani chybi za zgładzenie wzruszającego śpiewaka – ale kwiaty też leciały pod moje stopy na przekonująco zakrwawiony piasek.
W kolejnej przerwie wygrałem zupełnie uczciwie i bez żadnych sztuczek rundę zapasów z Tribiusem, co nie uszło uwadze szefa. Najwspanialsza była oczywiście scena z hydrą lernejską. Wzbudziła dziki entuzjazm; uhonorowano nas owacją na stojąco. Byliśmy więc owego wieczoru szczęśliwi, dumni i oszołomieni winem oraz sukcesem.
Duma i pycha kroczą, jak wiadomo, przed upadkiem.
***
– Chłopaki, jutro dajemy dodatkowego Herkulesa – rzekł szef. – Zaszczyci nas namiestnik prowincji i jacyś jego wysoko postawieni znajomi ze stolicy. Namiestnik był w podróży, kiedy graliśmy premierę, ale tyle słyszał o przedstawieniu, że chce się naszym teatrem pochwalić przed gośćmi z Rzymu.
Trudno powiedzieć, co najbardziej przyczyniło się do fiaska, którego widownią stał się tarragoński amfiteatr pięknie położony tuż za hipodromem, nad morskim brzegiem. Być może staliśmy się zbyt pewni sukcesu? Może trochę przytyliśmy i zgnuśnieliśmy, pałaszując regularnie pieczenie z naszych dzików erymantejskich? A może Apollo i Muzy poczuli się zirytowani samozadowoleniem gromadki prowincjonalnych gladiatorów i postanowili nas ukarać? Niezależnie od przyczyny, w spektaklu, któremu przyglądał się namiestnik prowincji Hispania Tarraconensis, gafa goniła gafę.
Cerberowi spadła z ogona głowa węża, a sztuczne łby poprzekrzywiały się na karku. Trudno było uwierzyć, że na scenie trwa walka herosa ze strażnikiem piekieł, a nie wesoła zabawa łagodnego psa z jego panem.
Knur ani myślał szarżować i w godny sposób wyjść na spotkanie śmierci. Na widok lśniącej zbroi i oszczepu Antoniusza kwiknął przeraźliwie i dał ze sceny na widownię susa godnego już nie dzika, ale łani kerynejskiej. Nasz Cerber – najwyrażniej za słabo uwiązany pod sceną – zrozumiał kwik świniaka jako sygnał, że jesteśmy w kłopocie i aby nam pomóc, rzucił się w pościg za fałszywym dzikiem przez wszystkie kondygnacje amfiteatru. Kobiety piszczały z przerażenia, młodzi łobuziacy rechotali z uciechy i gwizdami zachęcali knura do jeszcze bardziej panicznego miotania się po widowni – jednym słowem, przez jakiś kwadrans trwał kompletny chaos, któremu wreszcie wspólnymi siłami położyli kres Tribius i Mandibula.
Wszystkim udzielilo się zdenerwowanie. Dotarliśmy jakoś do pierwszego antraktu, Darejos wykonał piosenkę o gladiatorach i zaczęliśmy walkę, w której miałem go zabić, ale już po kilku chwilach fatalnie zamotałem się w sieć i upadłem. Darejos próbował nieznacznie pomóc mi się wyplątać, wkrótce jednak uznał, że nie ma szans i że jedynym wyjściem jest zamienić się rolami. Aby mnie przekonująco uśmiercić, chciał ukradkiem przekazać mi pęcherz z krwią, ale nie mógł go przecisnąć przez oka sieci. Usiłowałem przeciąć kilka z nich mieczem, ale w tej całej kotłowaninie rozciąłem nie sznury sieci, tylko zbiornik z krwią, a na dodatek zraniłem Darejosa w rękę – lekko, ale powodując dość obfite krwawienie. Przez chwilę tarzaliśmy się na środku areny w kałuży krwi, aż wreszcie Tribius i Mandibula postanowili znów zainterweniować i wspólnie ściągnęli na zaplecze nasze domniemane zwłoki.
– Cholera, cały jestem we krwi, nie mogę grać królowej Amazonek, bo pomyślą, że mam okres – narzekał Darejos, usiłując doprowadzić się do porządku po śmiertelnej walce. – Lucjusz, zastąp mnie.
Lucjusz wskoczył w kostium Amazonki, ale z pośpiechu nie umocował sobie porządnie sztucznej piersi. W kulminacyjnym momencie pierś wypadła mu spod tuniki i potoczyła się niczym zdobycz wojenna pod stopy Antoniusza. Młodzież na widowni ryczała z uciechy, a na twarzy namiestnika malował się nieukrywany niesmak.
Po tej serii katastrof byliśmy niemal pewni, że w finale hydra zajmie się ogniem i spłonie razem z Mandibulą, ale na szczęście do tego nie doszło. Zablokowało się tylko parę sprężyn i hydrze po ciosie maczugi Herkulesa wyrastała tylko jedna nowa głowa, a nie dwie. Jednak udało się nam przeprowadzić scenę całkiem sprawnie do momentu, gdy Mandibula w ciele hydry atakując Antoniusza nadepnął na porzuconą przez Darejosa cytrę, a ta napełniła amfiteatr nagłą i przerażającą kakofonią dźwięków.
***
Tego wieczoru nie jedliśmy pieczeni z fałszywego dzika. Nikomu nie chciało się zarzynać i patroszyć feralnego świniaka. Posilaliśmy się fasolą z resztkami wędzonki. Ferminiusz dzielił z nami ten skromny posiłek.
– Powinien pan dać każdemu z nas po dwadzieścia batów na goły tyłek, szefie – odezwał się ponuro Antoniusz.
Ferminiusz machnął ręką.
– Za co? Mieliśmy pecha, i tyle. Jakieś fatum nad nami zawisło.
Wstał i dopił resztkę wina.
– Idźcie spać, chłopaki, jutro się okaże, co z nami dalej będzie – rzucił melancholijnie i zostawił nas samych.
Po południowym posiłku szef wezwał nas wszystkich do sali ćwiczeń.
– Władze nie przedłużą mi kontraktu z amfiteatrem – oznajmił. – Namiestnik i pretor uznali, że jestem już za stary i nie panuję nad sytuacją.
– Przecież w tym, co zaszło, nie było pana winy. To my pana zawiedliśmy – odezwał się Tribius.
– Ty akurat najmniej – mruknął Lucjusz.
– Dano mi jasno do zrozumienia, że zarząd amfiteatru przejmie kuzyn pretora – podjął Ferminiusz. – Bez dochodów ze sceny nie utrzymam was, chłopaki. Będę musiał sprzedać szkołę. Na kształcenie nowych gladiatorów jestem zdecydowanie za stary. Przeniosę się do mojego folwarczku na wsi, tam jakoś zwiążę koniec z końcem.
– Nas sprzeda pan razem ze szkołą, szefie, prawda? – pytanie Septymusa było rzucone bardziej dla podtrzymania rozmowy, niż w innym celu. – To chyba prościej niż wystawiać na sprzedaż każdego oddzielnie – dodał smętnie. – Bez pana i tak będzie do dupy, ale przynajmniej zostalibyśmy razem.
– Nie – Ferminiusz wstał z ławy, wyprostował się i zmierzył nas wzrokiem od stóp do głów. – Myślałem o tym całą noc. Nie mogę was sprzedać, bo nie mam pewności, czy nie traficie w ręce jakiegoś bezdusznego bubka, który będzie chciał tu zaprowadzać rzymskie zwyczaje i każe wam sobie nawzajem łamać kości albo nawet podrzynać gardła na scenie.
Patrzyliśmy na naszego szefa w milczeniu.
C.d.n.
Zdjęcie: Udostępnij.