Codziennie, gdy kładę się do łóżka, do snu nastraja mnie charakterystyczny syk otwieranej puszki, która wypuszcza gaz i aromat chmielowego napitku. To sąsiad zza ściany zaczyna piwną symfonię. Wiem o nim mało. Wiem, że charakteryzuje go żółty, okopcony tanimi papierosami wąs i mocna woń tytoniu ciągnąca się za nim niczym cień. Widujemy się rzadko, ale kiedy zdarzy nam się minąć na klatce schodowej, ma spojrzenie pełne pretensji i rozczarowania, że ZNÓW musi oglądać ludzi.
Na dole pomieszkuje młoda dziewczyna. Jej wiernym towarzyszem jest kubek z logo słynnej sieci produkującej koktajle owocowe. Do tej pory zagadką jest dla mnie jej przywiązanie do tego kubka. Doszłam do wniosku, że albo przelewa do niego alkohol, żeby móc bezpiecznie raczyć się ulubionym trunkiem o każdej porze i w dowolnym miejscu, albo zwyczajnie pracuje w jednym ze sklepów wspomnianej firmy. Do pierwszego wniosku skłoniły mnie osiedlowe obserwacje. Prawie codziennie widzę ją w stanie wskazującym.
Jest wczesny ranek. Wsiadam do autobusu i po kilku minutach zauważam, że ktoś zbyt dosłownie zrozumiał słowa piosenki: „Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam”. Postanowił wysiąść teraz i tu, pomiędzy stacjami. Ruszył z kopyta i z „kopyta” wbił się w drzwi autobusu. Posypało się szkło i kilka przekleństw, ale dopiął swego. Zatrzymał nie tylko autobus, ale także kilkudziesięciu pasażerów, ponieważ kierowca stwierdził, że każdy świadek zdarzenia jest na wagę złota, dlatego nie wypuści nikogo do czasu pojawienia się policji.
Wracam z pracy. Na głównej stacji, tanecznym krokiem, do metra wchodzi heroinista. Z dziurawymi spodniami i równie dziurawym umysłem. Śmieje się w głos, opowiada historie niewidzialnemu przyjacielowi, wyzywa kobietę na plakacie, zachęcającym do korzystania z transportu publicznego. Zaczepia psa, który zaczyna ostrzegawczo powarkiwać. Na kolejnym przystanku heroinista wysiada, na jego miejsce siada brodaty pan. Jego obecność nie wzbudziłaby zainteresowania, gdyby nie dziecięcy wózek, po brzegi wypchany reklamówkami z marketu. Jedną rękę opiera na wózku, drugą trzyma w kieszeni. Ma minę szaleńca. W kieszeni ma jakiś niewielki przedmiot, po którym przesuwa palcami. Moja pierwsza myśl: „detonator”. Przebiega mi przez głowę, że nie warto zmieniać miejsca. Pole rażenia będzie ogromne, a będąc blisko zagwarantuję sobie rychłą śmierć. Obyło się bez ofiar.
Idę w odwiedziny do koleżanki, na tacy przykrytej folią spożywczą niosę owocowe szaszłyki. Kilku Polaków krzyczy z rusztowania. Pogwizdując zalotnie oferują pomoc, wręcz nalegają. Kiedy odmawiam, pytają o imię. Dowiaduję się, że wszystkie Sylwie to fajne dziewczyny. Mijam kilka bloków. Zaczyna padać deszcz, który szybko przeradza się w ulewę. Muszę wskoczyć w metro i podjechać kilka przystanków. Obok mnie siada sympatyczna starsza pani. Rzuca okiem raz po raz na mnie i na szaszłyki. Częstuję ją mówiąc, że witaminy są potrzebne, że smaczne, że zdrowe, że bla bla bla. Wzięła, podziękowała, żeby za kilka sekund na mnie nawrzeszczeć, że ona nie jest chora, że nie potrzeba jej witamin. Pora wysiadać. Zabrałam szaszłyki w troki.
Dzień powinien się zacząć kawą, najlepiej czarną, inaczej bez kija nie podchodź. Gorycz czarnej lury osłodzi bułka cynamonowa, królowa norweskich wypieków. Można też wybrać równie popularną bułkę maślaną z rodzynkami czy drożdżówkę z budyniem, zalaną po brzegi lukrową glazurą. Mój tak się nie zaczął.
Gorszy humor poprawi przemiła obsługa każdego sklepu. Bywa tak słodko, że przyprawia o mdłości. Przechodząc przez sklep z ubraniami zostaniesz zapytany przez każdego pracownika, czy aby na pewno nie potrzebujesz pomocy. A Ty przez kolejnych osiem razy powtarzasz identyczną formułkę: „Dziękuję, nie potrzebuję pomocy”.
Czasami ktoś zapyta skąd jestem i kiedy odpowiadam, że z Polski, ludzie uśmiechają się i z szacunkiem potakują głowami, wyrażając swoje uznanie dla Polaków i ich pracowitości. Niekiedy wesoło wykrzykują znane słowa: „dobra”, „dziękuję” i to najsłynniejsze na „k”.
Wraz z końcem dnia, kończy się też cierpliwość do świata. Na jednej ulicy zdarzył się wyciek wody. Z tego powodu zarządzono objazd. Na objeździe doszło do wypadku. Cała ulica zablokowana. Kilkukilometrowy korek, wianuszek uwięzionych autobusów, aut no i ludzi. Mimo mrozu atmosfera robi się gorąca. Gdzieś z końca autobusu dobiega krzyk kobiety. Informuje, że ma chore dziecko i musi wysiąść. Kierowca przez głośnik odpowiada, że ma zakaz od policji. Niestety przegrał w tej walce. Za kobietą wyszła połowa pasażerów. Pomyślałam, że dobrze mi zrobi spacer. Ręka mi zgrabiała i przymarzła do siatki z zakupami. Przyspieszam kroku, ale po chwili zwalniam, bo nie wierzę własnym oczom. „Czy to ptak? Czy to samolot?” Nie! To osiedlowy wariat. Mężczyzna, choć strój na to nie wskazuje, o długich szpakowatych włosach upiętych w kucyk. Męskie buty, męskie spodnie, rozpięta kurtka, a pod nią damska bluzka z dekoltem naszpikowana błyskotkami, spod której wyłania się owłosiony tors. Paznokcie pomalowane na brokatowy złoty kolor – hit każdej sylwestrowej nocy. Uwieńczeniem stylizacji jest… peleryna Supermana.
No w końcu telewizja każe nam być bohaterem w swoim domu.
Poprawił mi humor. Mijam kobietę z rozwrzeszczanym dzieckiem. Chce wymusić coś od matki. Ucieka się do najgorszych zagrywek. Kopie, gryzie, krzyczy wniebogłosy niczym obdzierane ze skóry. Ona próbuje je uciszyć, nim jakiś życzliwy sąsiad zadzwoni na policję, oskarżając ją o łamanie praw dziecka i tym samym już na zawsze przyciągnie uwagę opieki socjalnej.
Jestem już blisko domu. Spoglądam na miejsce, gdzie kilka miesięcy wcześniej doszło do strzelaniny, to mój blok.
Gdzieś w oddali można usłyszeć norweskie wiadomości, polską imprezę, arabskie dyskusje. Drogę przecina mi mały zaprzęg psów ciągnący na saniach młodą Norweżkę. Tu można spotkać każdego. Od czasu wspomnianej strzelaniny, śledzę poczynania i akcje lokalnej policji. Przewijam palcem ekran telefonu i jestem w szoku. Kolejne wiadomości pojawiają się w aktualnościach. Atak nożownika, ktoś mierzył bronią w metro pełne pasażerów, śmiertelna ofiara kolejnego nożownika, napad na sklep, strzelanina, porachunki narkotykowe… i przez moment nie wiem, czy aby na pewno czytam o tym bezpiecznym Oslo, o miejscach, które mijam codziennie, czy może wpadły mi w ręce wydarzenia z obcego kraju. Wiem, że dzieje się dużo złego. Dzieje się przecież, ale w świecie, a nie zaraz obok mnie… Dopadła mnie ludzka naiwność, że mnie to nie dotyczy. A dotyczy mocno.
Jestem już w domu. Z pustym żołądkiem, ale za to z głową wypełnioną po brzegi wszystkim, co ujrzały moje oczy w przeciągu kilkunastu godzin. Patrzę na męża z obcego kraju, na norweską flagę w koszyku na książki, na polskie czasopisma, na magnesy z różnych zakątków tego świata. Słyszę sąsiadowe pstryknięcie, zmieniające jego świadomość. Ja tu mieszkam. Wśród chaosu różności uwiłam własne gniazdo dziwaka, bo w dziwnościach poruszam się zwinnie i z radością.
Zdjęcia: archiwum prywatne autorki.
3 Comments
Ukontentowany przeczytaniem ?
Wspaniale!
Dobre pióro.