Klasztor w Montpellier otulała gęsta jesienna mgła.
Ian Sleighstone siedział w celi ojca Edgara. Nie przypominał w tej chwili jowialnego, skorego do żartów właściciela winnic we Frontignan. Przygarbił się i oparł siwiejącą głowę na złożonych dłoniach.
– Wymyśl dla mnie jakieś lekarstwo, Edgar – odezwał się po długiej chwili milczenia. – Tak mnie żre melancholia, że obawiam się wrócić do domu. Nie chcę, żeby Yvette i dzieci widziały mnie w takim stanie.
– To się zawsze zaczyna pod koniec sierpnia, prawda? – spytał Edgar. – Ze mną jest tak samo. Popadam w melancholię w rocznicę śmierci Richarda, chociaż to już tyle lat.
– Tak… Piętnaście lat minęło, odkąd on zginął, a my opuściliśmy Anglię. Ale po tobie nie widać przygnębienia – burknął Ian. – Pewnie zażywasz jakieś tajemnicze remedium. Nie bądź samolubem, podziel się ze mną. Bierzesz opium?
– Nie. Spisuję wspomnienia. Skupiam się na najweselszych. Kiedy nie mam czasu na pisanie, to opowiadam je sam sobie w myślach. Spróbuj i ty.
Ian milczał znacznie dłużej niż poprzednio. Przymknął oczy. Kiedy je otworzył, na jego ustach zaczął błąkać się uśmiech.
– Dobrze. Coś ci opowiem – oznajmił.
***
Tamtego lata bawiliśmy się z Richardem na zmianę w Saracenów i wikingów. Oba rodzaje gier miały wspólny element, mianowicie krępowanie jeńca powrozem oraz uwalnianie się owego wojennego brańca z więzów.
Traktowaliśmy ten składnik zabawy bardzo poważnie, gdyż jego cel był szczytny: chodziło o wynalezienie metody związania przeciwnika, która stuprocentowo uniemożliwiałaby mu ucieczkę.
Należy nadmienić, że zachowywaliśmy się nader odpowiedzialnie. Zwycięzca zawsze asystował unieruchomionemu jeńcowi i lojalnie podsuwał mu pomysły na poradzenie sobie ze sznurami. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że pozostawienie spętanego przyjaciela samemu sobie mogłoby mieć tragiczne następstwa.
Wkrótce okazało się, iż krępowanie rąk na plecach i związywanie nóg jest sposobem banalnym. Po tygodniu ćwiczeń każdy z nas potrafił rozplątać najwymyślniejszy węzeł w ciągu kilku minut. Tak zwane wiązanie w kij również okazało się kiepską metodą. Zaczynało nam brakować pomysłów.
Siedzieliśmy pewnego słonecznego popołudnia w cieniu rozłożystego dębu na środku pastwiska i wytężaliśmy mózgownice. Nagle nasunęła mi się nowa idea.
– A może powieszę cię za nogi na drzewie? – zaproponowałem Richardowi, na którego przypadała kolej bycia wikingiem.
Richie ocenił fachowym spojrzeniem koronę dębu.
– Hmmm… To niegłupie – przyznał. – Tylko trzeba wybrać właściwe miejsce na gałęzi. Bo jak mnie powiesisz za blisko pnia…
– Jasne – przerwałem mu, a on skinął głową.
Rzeczy oczywistych nie potrzeba było ubierać w słowa, a należał do nich fakt, że jeżeli powieszę mojego druha zbyt blisko pnia, to po uwolnieniu rąk i odpowiednim rozhuśtaniu ciała zdoła chwycić pień, dotrzeć dłońmi do konaru i rozwiązać sznur na nogach; jeśli natomiast zawiśnie zbyt daleko od pnia, to gałąź może się złamać pod jego ciężarem.
– Patrz, może tam? – Wskazałem rozwidlenie konaru, przy którym akurat siedział szpak i gwizdał, co sił, nie przejmując się naszą obecnością.
– O, stamtąd będzie niełatwo – ucieszył się Richie i radośnie zagwizdał w kierunku szpaka, który uprzejmie mu odpowiedział, a zaraz potem odleciał w swoich szpaczych sprawach.
– Wiąż – Richard wstał i założył dłonie na plecy. – Na nogi załóż mi podwójny sznur, pojedynczy może się przetrzeć.
Przystąpiłem do dzieła.
– Jeżeli się nie uwolnisz za trzy pacierze, to cię odwiążę, bo inaczej krew uderzy ci do głowy – zapowiedziałem.
– Så klart – zareplikował Richie. Od chwili skrępowania był wikingiem, mówił zatem w skandynawskim narzeczu.
Nie dane mi jednak było odmówić trzech pacierzy, ani nawet dokończyć pierwszego, bo sielankową popołudniową ciszę przerwał rozpaczliwy koński kwik.
Cisawy konik, którego wybrałem sobie na dzisiejszą wyprawę, był ładnym i szybkonogim wierzchowcem, ale posiadał jedną wadę: panicznie obawiał się bonońskiego pieska mojej mamy. Ta fobia, jak się właśnie okazało, rozciągała się na innych przedstawicieli psiego gatunku, podobnych barwą i rozmiarem do maminego ulubieńca.
Od pędzonego pobliską dróżką stada owiec odłączył się mianowicie mały, biały kundelek i merdając ogonkiem próbował obwąchać kopyta mojego rumaka. Ten gwałtownie wierzgnął, zakwiczał w wyżej wspomniany sposób i popędził na oślep w kierunku lasu, a siwa klaczka Richarda dołączyła do niego w przypływie końskiej solidarności.
– Ta dem! Fooort!!! – ryknął Richard spod dębowego konaru. Takiego okrzyku nie powstydziłby się prawdziwy wódz wikingów.
W mig pojąłem powód przerażenia mojego druha. Na skraju lasu, w kierunku którego galopowały nasze wierzchowce, niedawno wykopano kilka wilczych dołów. Gdyby koń wpadł w taką pułapkę, byłoby po nim; jak nic połamałby nogi.
Gnałem zatem za końmi, co sił w nogach, ponaglany skandynawskimi okrzykami Richiego:
– Fånga dem! Fånga dem, för faaan!
Chyba niezwyczajna pozycja – w połączeniu z obawą o los koni – tak zmieniła mu głos, że brzmiał jak kilku wikingów razem wziętych. Tymczasem końskie zady migały już między drzewami. Przyspieszyłem jeszcze bardziej… i nagle coś mi chrupnęło pod stopami, a potem straciłem pod nimi grunt.
Sytuacja stała się dość niekomfortowa. Spłoszone konie galopowały po lesie, związany Richie wisiał na dębie, a ja tkwiłem w wilczym dole, i to bardzo głębokim.
Próby wygramolenia się z jamy spełzły na niczym. Gleba pod lasem była piaszczysta i osypywała mi się spod rąk i stóp przy każdej próbie wdrapania się na ściany pułapki.
Nie myślałem już o koniach, tylko o Richardzie. Uświadomiłem sobie, że minęło znacznie więcej czasu, niż potrzeba na odmówienie trzech pacierzy. Jemu naprawdę może pęknąć jakaś żyłka w mózgu, jeżeli tak długo będzie wisiał głową w dół, myślałem ze strachem.
Głośne wzywanie pomocy byłoby w normalnych warunkach hańbą dla rycerza, zarówno chrześcijańskiego, jak i pogańskiego, ale dla ratowania przyjaciela chyba należy zacząć krzyczeć, rozważałem. Pastuch, właściciel feralnego psiaka, powinien mnie usłyszeć…
Nabrałem powietrza w płuca, ale na szczęście nie zdążyłem wrzasnąć, bo usłyszałem głos Richarda wołający moje imię. Teraz brzmiał normalnie i docierał do mnie z niedużej odległości.
– Tu jestem – odezwałem się półgłosem.
Wyciągnięcie mnie z wilczego dołu oraz przywabienie koni – którym na szczęście nic złego się nie stało – było kwestią niewielu chwil.
Uznaliśmy, że na to popołudnie wystarczy zmagań Anglików z wikingami i że dobrze byłoby wykąpać się w morzu, bośmy wskutek dotychczasowych działań nieźle się spocili. Pojechaliśmy więc na przełaj w kierunku plaży. Richie relacjonował mi po drodze szczegóły swojego uwolnienia się z więzów.
– Chyba naprawdę nie ma skutecznego sposobu na związanie nieprzyjaciela – podsumował ponuro, a ja musiałem przyznać mu rację.
Kąpiel poprawiła nam nastrój. Długo pływaliśmy, aż wreszcie burczenie w żołądkach uświadomiło nam, że zbliża się pora wieczerzy.
Jechaliśmy stępa przez wieś.
– Coś tu dziwnie pusto – zauważył Richard.
Istotnie, wioska wyglądała jak wymarła. Z żadnego komina nie unosił się dym, nie słychać było ani głosów bawiących się dzieci, ani matek wzywających je na wieczorny posiłek, ani innych zwykłych wieczornych odgłosów wiejskiego życia.
– Może dzisiaj jest jakieś święto, a myśmy o tym zapomnieli? I wszyscy są w kościele? – wyraziłem przypuszczenie.
– Oj, to byłoby niedobrze – zmartwił się Richie.
– A może od razu pojedziemy do kościoła i sprawdzimy? – zaproponowałem.
– Coś ty, popatrz, jak wyglądamy – Richard ochłodził mój zapał. – Ciocia by się rozzłościła, gdybyśmy się tak zaprezentowali przed księdzem i wszystkimi poddanymi. Ludzie muszą być w kościele, bo gdzieżby się podziali? Tylko dziwne, że główne nabożeństwo jest wieczorem, a nie w południe… Co to, u licha, może być za święto?
– Pojęcia nie mam. Może to jakaś uroczystość z udziałem biskupa, a jemu pasowała wieczorna pora? – zastanawiałem się. – Ale jak to się stało, że nikt nam rano nic nie powiedział, nie przypomniał, że mamy wieczorem jechać do kościoła?
– A może ktoś mówił, a myśmy nie słuchali?
– Tak czy siak, mama zmyje nam głowy – westchnąłem.
Wstrzymaliśmy konie na rozstajach i rozważaliśmy, za co spotka nas gorsza bura: za nieobecność na nabożeństwie (a najwyraźniej przypadało jakieś bardzo ważne święto, skoro cała wieś jak jeden mąż wyruszyła do kościoła, nawet starcy i dzieci), czy też za pojawienie się w świątyni Bożej – i, być może, przed obliczem biskupa – w strojach, którym do świątecznych było daleko i które nosiły niezaprzeczalne ślady zmagań z wyimaginowanymi wikingami oraz z wilczym dołem.
Nasze rozterki przerwał gwałtowny tętent licznych końskich kopyt.
Zza zakrętu wyłoniła się gnająca cwałem gromada jeźdźców. Po chwili zorientowaliśmy się, że na czele pędzi mój ojciec w pełnym rynsztunku bojowym, a reszta kawalkady to strażnicy zamkowi ze Sleighstone, również uzbrojeni po zęby.
Nie zdążyliśmy tego nieoczekiwanego widoku skomentować, bo ojciec gwałtownie osadził konia tuż przed nami.
– Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! – wykrzyknął. – Gdzie oni teraz są? Ilu ich jest? Wiecie, gdzie wylądowali?
– Nnnikt nie lądował – wyjąkałem.
– Byliśmy na plaży, pływaliśmy dość długo, proszę wuja, i ani jednej łodzi nie widzieliśmy, ani nikogo obcego – uzupełnił Richie, też dość niepewnym tonem.
– To ki diabeł?! – Ojciec zdawał się jeszcze bardziej zdumiony od nas. – Jak to: byliście na plaży i pływaliście?!!!
Po nieco chaotycznej wymianie replik okazało się, że w czasie, gdy my spokojnie zażywaliśmy morskiej kąpieli, do wsi wpadł zziajany pastuszek (onże właściciel kundelka, który spłoszył nam konie), krzycząc, że nadchodzą wikingowie. Kto żyw, popędził zatem szukać schronienia i pomocy za zamkowymi murami. Wspomniany pastuszek łamiącym się z przerażenia głosem doniósł memu ojcu, że wikingowie powiesili panicza Richarda za nogi na dębie, a paniczowi Ianowi udało się zbiec do lasu, ale nie wiadomo, czy się uratował, bo wikingowie byli tuż-tuż… wyraźnie słychać było ich okrzyki bojowe. Tak strasznie ryczeli: Fånga dem, fånga dem! Dlatego on nie odważył się pośpieszyć na pomoc paniczowi Richardowi, zresztą i tak byłoby za późno, biedny panicz już się skręcał w przedśmiertnych konwulsjach, z daleka to było widać…
Gdy wyjaśniliśmy ojcu i strażnikom, jak rzecz się miała z najazdem wikingów, nie pozostało im nic innego, jak zawrócić do zamku i ogłosić, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Dla uczczenia tego faktu ojciec nakazał wytoczyć kilka beczek piwa dla wieśniaków, a swoją drużynę uczęstował baryłką miodu. Nam wyjątkowo też pozwolił skosztować tego zamorskiego trunku.
– Wasze zdrowie, wikingowie! – Ojciec trącił się z nami pucharkiem i ze zdziwieniem zmierzył nas wzrokiem. Musiał dostrzec, że nie podzielamy jego wesołości. – Czemu wy tacy naburmuszeni jesteście, chłopaki? – spytał z lekkim niepokojem.
Popatrzyliśmy po sobie w milczeniu.
Richard zdecydował się przerwać kłopotliwą ciszę.
– Bo… przepraszam wuja, ale nam jest bardzo przykro, że wuj uwierzył temu pastuchowi – powiedział, wyrażając dokładnie to, o czym myślałem. – Wuj uznał za możliwe, że Ian zostawił mnie na pastwę nieprzyjaciół, a sam dał drapaka do lasu!
Ojciec poskrobał się po głowie. Miał teraz mocno zafrasowaną minę.
– Hmm… Ten pastuszek był taki przerażony, reszta wieśniaków też… Chyba wiele nie myślałem, tylko od razu zarządziłem alarm… Oczywiście powinienem był zauważyć, że coś się nie zgadza. Teraz przyznaję: zupełnie nieprawdopodobne jest, żeby jeden z was uciekał, wiedząc, że drugi jest w opałach.
– O to właśnie nam chodzi, tato – odezwałem się.
– Przepraszam was, chłopcy. Najwyraźniej straciłem głowę, ale dlatego, że tak się o was bałem. Wybaczacie mi? – Ojciec wyciągnął do nas dłoń, a my po kolei ją uścisnęliśmy.
c.d.n.
Zdjęcie główne: Istockphoto.com
2 Comments
Świetnie się przy tej historii ubawiłem! Czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam, Andrzej P.
Opowieść zapowiada się jak zwykle wspaniale. Czekam na więcej. Uściski!