„Sie macie ludzie!” – krzyczał zwykle Ryszard Riedel na powitanie publiczności, a ta odpowiadała mu rykiem uwielbienia. I ruszał rockowy teatr z pogranicza życia i śmierci. Niestety, tej ostatniej było coraz więcej…
Urodził się w 1956 roku w Chorzowie „na Czarnym Śląsku”, ale od dziecka ciągnęło go na Dziki Zachód. Na NRD-owskie westerny z Winnetou chadzał po kilkanaście razy, a później z taśm VHS oglądał je w kółko. Niestety, realne życie dość wcześnie zaczęło go przerastać. W podstawówce najpierw dwukrotnie powtarzał klasę, a potem w ogóle przestał chodzić do szkoły. A że życie kosztuje, zatrudniał się, gdzie popadnie, pracując kilka dni by potem zniknąć. „Jak przychodził dzień wypłat – relacjonował kumpel Ryśka o ksywie «Pudel» – to my jeździli po wszystkich zakładach i zbierali po pięć dych. Wystarczało na jabola, czasem dwa i na kino”.
Milicja często zgarniała ich „na 24” za pijaństwo, włóczęgostwo, sypianie na klatkach schodowych. Rysiek obliczał, że w tym trybie przesiedział co najmniej rok. A wezwań na komisję poborową po prostu nie odbierał. Żył jak typowy niebieski ptak – zegarek miał tylko raz w życiu, i to szybko wymienił go na wino. Nic więc dziwnego, że w 1977 roku spóźnił się na własny ślub z Małgorzatą „Golą” Pol – i to zarówno na cywilny, jak i kościelny. Za to zaraz po ślubie rzucił alkohol – z konieczności: popadł w stan przedzawałowy. Ale już niebawem wrócił do swego ulubionego baru Pod Jesionami w Tychach. Urodziny własnego syna przegapił, bo zaczął je świętować tydzień przed i kontynuował przez tydzień po narodzinach.
„Whisky, moja żono…”
No i śpiewał! Wszystko, co tylko go pociągało z repertuaru Niemena, Breakoutu, z The Doors, z Cream, z Jimiego Hendrixa (angielski oczywiście markował). Kiedy zaplątał się na próbę amatorskiej górniczej kapeli Dżem i dał próbkę repertuaru, muzykom „pospadały kapcie”, takie wrażenie zrobił na nich ten mocny, chrypliwy i doskonale już ustawiony głos. To się potwierdziło na Przeglądzie Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie w 1980 roku, skąd „poszedł w Polskę” pierwszy przebój Ryśka i Dżemu – piosenka pt. „Paw”. Posypały się następne: „Czerwony jak cegła”, „Dzień, w którym pękło niebo”, „Mała Aleja Róż”. No właśnie! Kiedy Rysiek śpiewał tę ostatnią piosenkę w 1982 roku, nikt nie zwrócił uwagi, że dotyczy ona ulicy Różanej w Katowicach, gdzie mieściła się jedna z pierwszych na Śląsku melin narkomanów. I Rysiek stawał się jej stałym bywalcem.
Początkowo zespół regularnie koncertował, nagrywał kasety i płyty, występował w telewizji. A Rysiek szybko stał się postacią kultową rodzimego rocka. Jego charyzma najsilniej ujawniała się w trakcie koncertów. W Jarocinie w 1985 roku tłum młodych fanów – całkiem dosłownie – nie chciał wypuścić muzyków z estrady, choć ci po kilkunastu bisach po prostu padali ze zmęczenia. I wtedy Rysiek krzyknął, że teraz idzie śpiewać na pole namiotowe, a cały ogromny tłum ruszył za nim. A on sam nie odczuwał zmęczenia, ponieważ jak zwykle był na „wspomaganiu chemicznym”.
Jednak już w tych pierwszych tryumfach czaił się zalążek klęski. „Ten człowiek cały czas uciekał przed przymusem – powiedział o nim kolega Danek Lisk – przed szkołą, wojskiem, pracą od siódmej do piętnastej. Chciał skonstruować swoje życie wolne od przymusu, rygoru, obowiązku. Nie wiedział, że jest to niemożliwe. Bo pojawił się następny przymus – terminy zakontraktowanych koncertów, opłacone studia. Chciał od tego uciec między innymi przez narkotyki, ale one wytworzyły kolejny, jeszcze ostrzejszy przymus, który nałożył się na pierwszy – i Riedel był w matni”.
„Wokół sami lunatycy”
Rysiek już w piosenkach „List do M.” czy w utworze „Detoks” śpiewał o ruinie, jaką przynoszą narkotyki, ale publiczność słuchała go nieuważnie. Często przyjmowała te teksty z intencją odwrotną niż ta, z którą zostały napisane. Młodzieży się ciągle wydawało, że narkotyki to jest szalony, barwny „trip”, że to jest poszerzanie świadomości, że to są „nowe bramy percepcji” i tym podobny bełkot. Ale nikt lepiej od Ryśka nie wiedział, że narkotyki to tunel, z którego nie ma drogi powrotnej. „Te zabawki raczej źle się kończą, wszystkim odradzam zabawy w te rzeczy” – mawiał.
Podczas jego pogrzebu fani wykrzykiwali w stronę innych członków zespołu Dżem z pretensją: „Gdzie byliście, kiedy was potrzebował?!”. Owszem, było coś na rzeczy, ponieważ Rysiek jeszcze w maju tego 1994 roku został komisyjnie, choć tymczasowo, usunięty ze składu zespołu Dżem. Muzycy rozpoczęli nawet poszukiwania nowego, zastępczego wokalisty. Z ogromnym żalem. Bo nic nie dawało takiego „kopa” zespołowi, jak właśnie występ Ryśka, który w sposób charyzmatyczny porywał tłumy jako, jak mawiano, „ostatni hipis PRL-u”. Zresztą nie mieli wyjścia. Ostatecznie praca na estradzie, zwłaszcza w trakcie tournée, to jest mordercza harówka, która wymaga żelaznej dyscypliny i nieustannej dyspozycyjności, no i wprost końskiego zdrowia. A tego zdrowia Ryśkowi zaczynało coraz bardziej brakować, więc chłopcy z Dżemu próbowali występować a to z Ireneuszem Dudkiem, a to z Tadeuszem Nalepą jako zamiennikami. To była konieczność. Już od dłuższego czasu musieli dostosowywać kalendarz prób, nagrań, koncertów, występy w radiu i w telewizji do tego, jak się w danym momencie czuje Rysiek. A on czuł się coraz gorzej i jego ewentualna przydatność na estradzie i w studiu były zupełnie nie do przewidzenia. Po prostu nagle znikał, nie stawiał się na koncerty, a jeżeli już się zjawiał, bywał półprzytomny. Sam pozostał bezradny wobec swojego nałogu heroinowego, w który popadł już na początku lat 80., zażywając makiwarę, czyli wywar ze słomy makowej, oczywiście mocno zanieczyszczony i rujnujący zdrowie w sposób błyskawiczny. W tych warunkach normalna działalność zespołu była wręcz niemożliwa. Gdyby zespół tymczasowo nie odstawił Ryśka na boczny tor, musiałby się rozwiązać.
„Dzień, w którym pękło niebo”
Rysiek Riedel na estradzie i poza nią wyglądał źle, właściwie coraz gorzej. Mnożyły się wizyty w szpitalach, pobyty na odwykach. Mimo iż wypruwał żyły w trakcie nagrań, znajdował się w stanie ostatecznego „zjazdu” i to było słychać. W połowie marca 1994 roku w Krakowie zespół zagrał z nim niezły koncert, ale co z tego, skoro w niecały miesiąc później Riedel znalazł się na kolejnym odwyku. Tym razem aż w Olsztynie, bo obawiał się, by wieść o kolejnej wpadce nie rozniosła się po macierzystych Tychach, gdzie zresztą i tak każdy wiedział o jego uzależnieniu. Ten kamuflaż zresztą na niewiele się przydał, a sam odwyk też niewiele dał. Jeszcze na początku lipca 1994 roku zagrał w klubie Leśniczówka w Chorzowie z gitarzystą Leszkiem Winderem z zespołu Krzak, ale ten koncert miał się okazać ostatnim w jego życiu.
W połowie miesiąca trafił do szpitala chorób zakaźnych w Chorzowie, po tym jak doznał zapaści po kolejnym, tym razem silniejszym zatruciu narkotykami. Nie był już w stanie ustać o własnych siłach, pielęgniarze prowadzili go pod ręce. Kiedy koledzy muzycy odwiedzali go w szpitalu, usłyszeli od niego, że nigdy już z nimi nie zaśpiewa. Sam najlepiej rozumiał, że zbliża się nieuchronny koniec. A przecież jeszcze 20 lipca podjął próbę ucieczki ze szpitala. Zatrzymał go – wycieńczonego i słaniającego się na nogach – portier. Zawrócono go na salę. Rysiek był splątany, opowiadał nawet dowcipy, ale koło południa powiedział jednej z pielęgniarek, że następnego dnia już nie dożyje. Kiedy ta wróciła na salę po trzech godzinach, stwierdziła, że zmarł. Oficjalnie podano, że przyczyną zgonu była niewydolność serca. Pochowano go 3 sierpnia 1994 roku na cmentarzu na Wartogłowcu w Tychach. Na grobie umieszczono cytat z jego piosenki: „W życiu piękne są tylko chwile”.
Artykuł został przygotowany przez portal Dla Polonii.