Do dwudziestego roku życia byłem przekonany, że jestem jedynakiem. Wyprowadził mnie z błędu przypadek. Rodzice wyjechali do Szkocji, a mnie po raz pierwszy powierzono odpowiedzialność za zamek i okolice.
– Przesyłka z Francji, jaśnie panie – zameldował po śniadaniu zarządca. – Chyba od tego zakonnika, który panu starszemu regularnie przesyła lekarstwa, a jaśnie pani różne osobliwe sadzonki. List jest zaadresowany do pana starszego, ale myślę, że należy otworzyć, bo inaczej się roślinki mogą zmarnować. Ten mnich zawsze przysyła dokładne instrukcje co do ich pielęgnacji.
Szanowny Ojcze! – pisał nieznany zakonnik. – Mam nadzieję, że list zastanie Ojca i Matkę w dobrym zdrowiu. Cieszę się, że moja mikstura przynosi Ojcu ulgę. Przesyłam jej nowy wariant, do zażywania w razie silniejszych bólów. Dla Pani Matki załączam cebulki irysów (płatki kwiatów są prawie czarne, co daje ładny efekt w połączeniu z pomarańczowymi pręcikami). Na oddzielnym arkuszu są rady co do pielęgnacji kwiatów i sporządzania naparów.
Wpatrywałem się we frazę „Szanowny Ojcze” i w zakończenie:
Kłaniam się Obojgu Rodzicom, życzę zdrowia i wszelkich łask Bożych, a braciszka ściskam i błogosławię –
Edgar
Po powrocie rodziców poprosiłem ojca o rozmowę w cztery oczy.
– Edgar urodził się jako kaleka – powiedział, unikając mojego wzroku. – Twoja matka była przekonana, że upośledzony jest nie tylko na ciele, ale i na umyśle. Umieściłem go u augustianów, bo obawiałem się, że matka każe niańce udusić go poduszką i weźmie ciężki grzech na sumienie.
– Upośledzony na umyśle to on nie jest – wtrąciłem.
– Okazał się zdolny, nawet nieprzeciętnie zdolny. – Ojciec wzruszył ramionami. – Ale dobrze, że trafił do zakonu. Mimo wszystko w pewnym sensie brak mu piątej klepki. Gdyby dbał o swoje sprawy w hierarchii kościelnej, dawno zostałby opatem albo może nawet kardynałem. A on wdał się w jakieś idiotyczne intrygi razem z młodym Sleighstone’em, najstarszym synem lorda Artura, i w rezultacie obaj, to znaczy Edgar i Ian Sleighstone, zostali mniej lub bardziej zmuszeni do wyjazdu z Anglii. Teraz Edgar leczy paralityków i trędowatych na francuskiej prowincji i twierdzi, że mu to daje szczęście. Nawet nie został przeorem w tym swoim Montpellier. Tak to często bywa z nadmiernie uzdolnionymi ludźmi.
– Dlaczego nie wiedziałem, że mam brata? – wybuchnąłem.
– A po co by ci była ta wiedza? – Ojciec dalej nie patrzył mi w oczy. – Dla zakonnika więzy rodzinne nie mają znaczenia.
Nie zabrzmiało to przekonująco.
– Chcę go poznać – powiedziałem. – Chcę pojechać do Francji.
Ojciec wpatrywał się w okno.
– Jedź – odezwał się wreszcie. – Tylko, proszę, nie mów matce, dlaczego wyjeżdżasz. I uważaj na siebie, synu. Jesteś moim jedynym dziedzicem.
– Zdaje się, że niezupełnie słusznie nim jestem – odparłem niezbyt uprzejmie. – Edgara nikt nie pytał, czy chce wstąpić do klasztoru.
Ojciec pierwszy raz od początku rozmowy spojrzał mi w twarz.
– Możliwe, że nie postąpiłem słusznie z twoim bratem. Ale on sam wybrał swoją drogę. Nie byłoby cię na świecie, gdyby nie Edgar.
Trochę za dużo było tych rewelacji. Patrzyłem na ojca bez słowa.
– Wiesz, że nie byliśmy młodzi, kiedy przyszedłeś na świat – ciągnął ojciec. – Oboje z matką przekroczyliśmy czterdziestkę i straciliśmy nadzieję na potomstwo. Edgar… doradził nam pewne środki przeciw bezpłodności. Wtedy… był jeszcze nowicjuszem. Mógł nie składać ślubów zakonnych, wrócić do świeckiego życia i objąć prawa najstarszego syna. Ale postąpił tak, jak postąpił. Uważał, że lepiej będzie, jeżeli nie będziesz wiedział o jego istnieniu, dopóki nie dorośniesz. Obawiał się, że mógłbyś zacząć o nim mówić przy matce, a ona nie chce o nim pamiętać.
– Dlaczego? Czy… czy on bardzo odrażająco wygląda? – zapytałem.
– Nie. – Ojciec westchnął. – Jest niewysoki i kuleje, ale poza tym ma całkiem miłą powierzchowność. Ale, Larry… niełatwo jest myśleć o kimś, wobec kogo się zawiniło.
Poklepał mnie po ramieniu.
– Pozdrów ode mnie Edgara – powiedział. – To… dobry chłopak.
***
Ta dziwaczna historia zaczęła się przez mój odziedziczony po licznych pokoleniach Suffolków instynkt myśliwski.
Razem z moim orszakiem minęliśmy Paryż i na nowo zagłębiliśmy się w lasy. Między czerwieniejącymi już bukami i klonami mignął nagle jakiś wysmukły kształt. Jeleń, ale o bardzo jasnej sierści, prawie białej! Takiej okazji po prostu nie można było przegapić!
– Jedźcie dalej gościńcem, niedługo do was dołączę – rzuciłem przez ramię i popędziłem za umykającą jasną sylwetką. Zbliżyłem się prawie na odległość strzału. Zaryzykowałem… i spudłowałem. Zwierzę, przestraszone świstem strzały, pomknęło jeszcze szybciej, ja za nim. Wypuściłem kolejną strzałę. Bez skutku. Tak mnie rozzłościło moje niepowodzenie – byłem, nie chwaląc się, dobrym strzelcem – że zapomniałem o wszystkim, także i o tym, że nie będzie mi łatwo odnaleźć gościniec. Popędzałem konia. Teren stawał się coraz bardziej skalisty, wznosił się dość stromo ku górze. Jeleń zniknął mi z oczu. Z tego wzgórza może go zobaczę, myślałem, zmuszając konia do karkołomnej wspinaczki.
Stromizna nagle się urwała. Stałem na rozległym płaskowyżu. Pod nim, jak okiem sięgnąć, falował we mgle złocistopurpurowy jesienny las. Nie było widać ani śladu jelenia, a, co gorsza, ani śladu traktu prowadzącego na południe. Mgła gęstniała i słońce zaczynało chylić się ku zachodowi.
Miałem jednak szczęście, bo zza zakrętu ścieżki przecinającej płaskowyż wyszedł młody chłopak w zielonym stroju wyglądającym na liberię służącego.
– Hej, chłopcze! – zawołałem. – Możesz mi wskazać drogę do nicejskiego gościńca?
– Nicejski gościniec? – powtórzył. – Ależ to daleko, jaśnie panie, przed zmrokiem pan nie zdąży. A po tych lasach lepiej nocą się nie kręcić, zwłaszcza samotnie i w bogatym stroju.
– Niech to diabli wezmą – mruknąłem. – Moi słudzy będą się martwić.
– To chyba lepiej, żeby nie mieli prawdziwego powodu do zmartwienia, prawda? – odezwał się chłopak, dość rezolutnie jak na pachołka. – Pewnie staną na noc w najbliższej gospodzie na trakcie. Ja tak bym zrobił, gdyby mi się mój pan po drodze zapodział i nie odnalazł przed nocą. Jutro się ich odszuka.
– Jest w tej okolicy jakaś gospoda, gdzie można się zatrzymać na nocleg? – spytałem.
– Mój pan by mi nie wybaczył, gdybym osobę wysokiego rodu zaprowadził do gospody – odrzekł chłopak. – Przyjmie gościa z otwartymi ramionami. To niedaleko – wskazał na prześwitujące przez wieczorną mgłę wieże zamku. Dziwne, że ich wcześniej nie spostrzegłem, pomyślałem.
Ruszyłem za chłopcem.
***
Zamek był olbrzymi i otoczony wspaniałym ogrodem. Między kunsztownie przystrzyżonymi krzewami bielały marmurowe posągi greckich bóstw, a fontanny strzelały pióropuszami wody.
Wprowadzono mnie do przestronnej, mrocznej komnaty. Blask zachodzącego słońca przesiany przez grube, mleczne szyby jedynego okna barwił podłogę i opończę wysokiej postaci – chyba mojego gospodarza – na kolor świeżej krwi.
– Jakże mi miło – odezwał się dźwięcznym i młodzieńczym głosem. –Jestem Aleksander de Cronoix. Serdecznie witam pana w moich skromnych progach.
– Suffolk – ukłoniłem się. – Lawrence Suffolk, z Anglii.
– Na pana widok od razu pomyślałem, że to conajmniej książę krwi – uśmiechnął się. – Zapraszam.
Ujął mnie pod rękę i wprowadził do przyległej sali. Naturalnego światła było tu równie mało, jak w poprzedniej komnacie, ale w srebrnych kandelabrach migotały dziesiątki świec. Mogłem się dzięki temu dokładnie przyjrzeć ściennym malowidłom. Przedstawiały sceny z greckiej mitologii. Teraz byłem wdzięczny mojemu guwernerowi za to, że wbijał mi do głowy historie o bogach i herosach Hellady.
– Wspaniałe – skomentowałem. – Dionizos i Ariadna… a to chyba wesele Peleusa z Tetydą?
– Właśnie. To, na którym rzucono jabłko niezgody – przytaknął.
Spojrzałem na przeciwległą ścianę i wzdrygnąłem się. Fresk przedstawiał scenę biesiadną, był namalowany po mistrzowsku, ale… na srebrnym półmisku pośrodku stołu leżały resztki ludzkiego ciała. Ciała młodego chłopca. Biesiadnicy obgryzali ze smakiem ludzkie uda, żebra i ramiona.
Opanowałem wstręt. Nie chciałem zrobić wrażenia prowincjusza, którego rażą drastyczne motywy w sztuce.
– Uczta Tantala? – spytałem. – Oryginalny temat.
– Tak pan sądzi? Mniej wyrobionym estetycznie osobom psuje apetyt, ale przekonany byłem, że panu nie będzie przeszkadzał. Zapraszam tu wyłącznie gości o właściwym poczuciu smaku – wypowiedział to ostatnie słowo tak zmysłowo, że na chwilę zimno mi się zrobiło. – Zresztą Tantal został przykładnie ukarany – dodał i wskazał na fresk pod oknem. Zbrodniczy gospodarz uczty skręcał się na nim w rozpaczliwej próbie dosięgnięcia kuszących, rumianych jabłek.
– Nie będziemy musieli znosić takich cierpień jak on, jeżeli odpowiada panu francuska kuchnia – dodał Aleksander.
Klasnął w dłonie.
Wszedł korowód sług z dzbanami i półmiskami. Były nie mniej barwne niż freski. Starałem się utrzymać minę światowca, któremu byle co nie zaimponuje, ale część potraw znałem tylko z nazwy, a niektórych zupełnie nie. Ludzkich ciał na szczęście między nimi nie było.
Były za to purpurowe homary w otoczeniu opalizujących małż, przybrane warzywami udającymi wodorosty i gałązki korali. Był pieczony paw z zachowaną tęczą ogona, a wokół niego złocistopomarańczowe bażanty… Pasztet w kształcie młodego sarniątka, w feerii różnobarwnych grzybów i kandyzowanych owoców. Pieczywo o najwymyślniejszych formach: półksiężyce, gwiazdy, warkocze… Nad wszystkim unosił się aromat wina, który już przed skosztowaniem przyprawiał o lekki zawrót głowy. Słowem, była to uczta godna olimpijskich bogów.
Służba znikła równie bezszelestnie, jak się pojawiła. Nie wiadomo skąd zabrzmiały dźwięki harf i lutni. Teraz już nie udało mi się ukryć zdumienia.
– Minstreli trzymam pod podłogą – wyjaśnił de Cronoix, wyłuskując ze skorupy odwłok homara. – Tę część zamku projektował architekt znający się na akustyce. Połączenie jadalni z salą muzyków działa tak, że możemy tu słyszeć ich grę i śpiew, ale żadne nasze słowo do nich nie dociera.
Skinąłem głową, nadal usiłując zachować minę osoby bywałej w świecie.
– Wracając do fresków, na które pan zwrócił uwagę – podjął Aleksander – czasem przychodzi mi do głowy, że przerażające mity, na przykład ten o Tantalu, tak nas fascynują, gdyż wyrażają nasze własne mroczne skłonności, do których się nawet przed sobą nie przyznajemy, nie sądzi pan? Ileż w ludzkich duszach od zarania dziejów musi być okrucieństwa… Nie da się od niego odgrodzić nawet najbardziej wyrafinowaną sztuką. Kiedy słucham muzyki, przychodzą mi do głowy mity o Marsjaszu… a także o Hiacyncie i Zefirze…
Srebrny szpikulec, którego należało używać przy jedzeniu homara, ześlizgnął się ze szczypców opornego skorupiaka i trafił w grzbiet mojej dłoni. A tak uważałem, żeby manipulować tym narzędziem na wzór Aleksandra! W Anglii przy jedzeniu raków i homarów wystarczało posługiwać się dłońmi i szczękami.
Dyskretnie owinąłem rękę serwetką. Niestety od razu zabarwiła się na czerwono, moje policzki chyba też. Masz ci los, pomyślałem z niepokojem. Nie dość, że skaleczyłem się przy stole jak prostak, to mój gospodarz zamierzał zapewne prowadzić rozmowę na niebotycznie wysokim – dla mnie – poziomie.
Jednak Aleksander zmienił temat, na pewno zauważywszy moją niepewną minę. Zadawał mi pytania, na które mogłem odpowiadać bez trudności. Rozmawialiśmy o Anglii, Szkocji i o wierzeniach i obrzędach Skandynawów. Minęły chyba ze dwie godziny, zanim zapytał mnie o cel mojej podróży.
– Montpellier? – powtórzył. – Nie powinien pan teraz wybierać się w te strony. Na południu panuje zaraza. Trzeba odczekać przynajmniej do pierwszych przymrozków. Po nastaniu mrozu powietrze się oczyszcza. Niechże pan u mnie zostanie, co znaczy miesiąc albo dwa przy tak dalekiej podróży? Pańskiej służbie jutro wyśle pan polecenia, moi ludzie ich odnajdą.
Skinąłem głową. Mocno mi ciążyła, chociaż niewiele wypiłem. Tantal na fresku szczerzył zęby w szyderczym grymasie… Aleksander znów klasnął w dłonie. Nie bardzo wiem, co się potem działo.
Ciąg dalszy nastąpi…
2 komentarze
Świetne opowiadanie! Czekam z niecierpliwością na kolejne części.
Pozdrawiam serdecznie autorkę.
Serdecznie dziękuję i obiecuję kolejne odcinki!