Swoją twarzą i talentem Wojciech Pokora firmował najbardziej pokraczne postacie z czasów Polski Ludowej: biurokratów, służbistów, aparatczyków. I pokazywał, jak bardzo są śmieszni i żałośni. 4 lutego minęła 5. rocznica jego śmierci.
Wojciech nie zamierzał kształcić się na aktora, wolał na mechanika samochodowego. Po maturze w Technikum Budowy Silników Samolotowych w Warszawie dostał nawet etat w fabryce samochodów na warszawskim Żeraniu. Po godzinach udzielał się w zakładowym kółku dramatycznym wraz z kolegą, także późniejszym aktorem, Jerzym Turkiem. Uczyli ich tam głównie wierszy na akademie pierwszomajowe, więc nie traktowali tego zbyt poważnie. Do czasu, bo upomniało się o nich wojsko. Żeby się przed nim uchronić postanowili zdawać do szkoły aktorskiej. Młody Pokora na egzaminie wstępnym wyrecytował przed nestorem polskiej sceny Aleksandrem Zelwerowiczem to, co umiał najlepiej czyli „Wyszedł Lenin w podartym paletku…” Nestor się skrzywił, ale Wojciech Pokora został studentem. Dla rodziny Pokorów – inżynierskiej z dziada pradziada – był to despekt. A mama jego narzeczonej Hani uważała, że lepiej mieć już zięcia cyrkowca: wygłupy podobne, a pieniądze większe. W rezultacie Hania i Wojtek wzięli ślub w konspiracji przed rodziną.
Wojciech musiał na studiach nieźle rokować, bo po dyplomie od razu dostał angaż w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Tu początkowo grywał role dramatyczne – aż do incydentu, który przestawił młodego aktora na właściwe tory. Tak się złożyło, że często grywał z kolegą ze szkoły teatralnej, Wiesławem Gołasem. A Wiesiek samym swoim pojawieniem się w okolicy wywoływał u Wojtka ataki śmiechu nie do opanowania. Stawał w kulisie i szeptał w kierunku sceny: „Wojtuś, tutaj jestem!” I „Wojtuś” kaszlał, krztusił się, odwracał plecami do widowni, w końcu schodził ze sceny. Po kolejnym incydencie wylądował na dywaniku u dyrektora, który oświadczył, że skoro poważne teksty dramatyczne tak pana Pokorę śmieszą, to – droga wolna. Są jeszcze teatrzyki farsowe, kabarety…
No i „Wojtuś” zaczął się powoli przekwalifikowywać, w wyniku czego musiał teraz harować jak wół. Przed południem próba w Dramatycznym, w południe jakaś scenka w telewizji albo nagrania dla radiowej Trójki, a jeżeli trafiła się rola filmowa, to jeszcze kilka ujęć na planie, wczesnym wieczorem regularne przedstawienie teatralne, a późnym – kabaret. Na przykład „Dudek” przy Świętokrzyskiej albo „Owca” Placu Trzech Krzyży. Wojciech lądował więc w domu o pierwszej w nocy albo i później, a o dziewiątej rano musiał z powrotem stawić się na kolejnej próbie. Roli uczył się często w trakcie nocnego wyprowadzania psa na spacer. Opracował nawet własną metodę: tyle a tyle wierszy musi wkuć na pamięć na trasie między jedną i drugą latarnią.
I sypały się role, które pamiętamy i oglądamy do dziś. To Pokora stworzył postać znerwicowanego inteligenta i pokazał ją w wielu filmach i serialach – za każdym razem z dużym powodzeniem u widzów. W 1972 roku w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” wcielił się w postać pracownika muzeum posądzonego o kradzież obrazu i w związku z tym zmuszonego przebrać się za kobietę. Film z jego wiodącą rolą bił rekordy popularności. W „Karierze Nikodema Dyzmy” (1985) stał się lekko stukniętym hrabią, który jako jedyny umiał się poznać na mistyfikacji Nikodema. Psychopatycznego oficera zagrał też w komedii „C.K. dezerterzy” (1985). Wielomilionowej widowni telewizyjnej dał się poznać jako „szef” w „Kabareciku” Olgi Lipińskiej. W „Alternatywach 4” (1983) zagrał rolę docenta, który – zastraszony i szantażowany – staje się donosicielem na usługach „gospodarza domu”.
A takich ról Wojciech Pokora miał w dorobku bardzo wiele. Z latami sam się w tym wszystkim gubił. W wywiadzie udzielonym krótko przed śmiercią wyrażał żal, że nigdy nie zagrał w serialu „Stawka większa niż życie”. W odpowiedzi dziennikarz przypomniał mu, że owszem – zagrał i to niemałą rolę, tyle, że jeszcze wtedy, gdy „Stawkę” nadawano jako spektakl Teatru „Kobra”. Sam Pokora nie zachował w pamięci najmniejszego śladu tej roli. Zapamiętał za to inną „Kobrę”, taką w której padał ofiarą morderstwa. A to tylko dlatego, że po powrocie do domu musiał uspokajać rozhisteryzowaną córeczkę, która właśnie widziała w telewizji, jak zabijali jej tatusia. Zresztą w tamtych czasach mnóstwo rzeczy robiło się z wtorku na środę, a w czwartek o nich zapominało, bo już żyło się tym, co przyniesie piątek. Z serialu „Przygody psa Cywila” (1970) pan Wojtek po latach pamiętał tyle, że kazali mu wpaść do rowu z zimną wodą. Można to obejrzeć w czołówce serialu.
Kiedy dziennikarze pytali go w wywiadach „jak pracuje nad rolą” albo „jak konstruuje swą postać” wyjaśniał na przykładzie hrabiego Żorża Ponimiskiego z „Nikodema Dyzmy”. Otóż czasu na przygotowanie roli miał akurat tyle, by nauczyć się kwestii jadąc samochodem na plan filmowy.
Czasami było łatwiej, gdy na zdjęcia dowożono go taksówką razem z Romanem Wilhelmim, filmowym Nikodemem. Można było scenę przećwiczyć na tylnym siedzeniu. Ekipa filmowa zapamiętała, że tekstem, który Wojciech Pokora najczęściej wygłaszał na planie było pytanie między jednym i drugim dublem: „Czy już jest samochód?!” Chodziło o auto, które musi zdążyć dowieźć go do Warszawy na kolejny spektakl.
Osobnym wyzwaniem była praca na serialu „Alternatywy 4”. Reżyser Stanisław Bareja kwestie na dany dzień zdjęciowy rozdawał aktorom rano, by po dwóch-trzech godzinach mogli je powiedzieć na planie. Ale po pierwsze – do tego czasu musiały przejść przez cenzurę, a często nie przechodziły. Po drugie – jeżeli w telewizji powiedzieli coś głupiego, to konieczne trzeba było na gorąco wpakować do fabułki. A po trzecie – reżyserowi zmieniała się koncepcja. A Bareja nie bawił się w piętrowe tłumaczenia. Skoro miał przed sobą fachowca, dawał wskazówki w stylu: „Łubudu – jedziesz!” I jechał.
Ulubieńcem całej Polski stał się dzięki „Marysi”, służącej, jaką zagrał w komedii Stanisława Barei „Poszukiwany poszukiwana”. Była to jednak sława problematyczna. Koledzy z teatru docinali, że Wojtek-Marysia ma ładne nogi, a kiedy przechodził ulicą, słyszał: „Marysia, zupa ci się przypali!”. W kolejce sklepowej przepuszczano go pokpiwając: „Przejdź Marysiu do przodu, bo pewnie pan czeka i będzie się gniewał…” Trzeba było też aż trzy razy zmieniać numer telefonu, bo znajomi po kilku głębszych uwielbiali dzwonić z tekstem: „Marysia? Pan mówi…”. Tę samą zabawę uprawiali sąsiedzi naciskając przycisk domofonu. W końcu trzeba było zmienić mieszkanie. Z kolei po roli w „Alternatywach” nieznajomi kłaniali mu się na ulicy: „Dzień dobry, panie docencie”. Do ostatnich dni wielbiciele mówili mu na ulicy „Dzień dobry. Pan mnie nie zna, ale ja pana znam doskonale…”
Wszyscy przecież znamy.
Artykuł przygotowany przez portal dlapolonii.pl