Pamiętam, jakby to było wczoraj, dzień, w którym świętowałam premierę mojej pierwszej książki. Ubrana w żółtą sukienkę i z największym uśmiechem na świecie stałam z moją debiutancką powieścią (“Gi meg en sjanse”, Sirkel Forlag) w dłoniach i promieniałam szczęściem. Spełniło się marzenie autora, a stąd już tylko iść w górę, prawda?
Z zewnątrz mogłoby to wyglądać mniej więcej tak. Recenzje książek były entuzjastyczne, a powieść była dostępna w obu głównych sieciach księgarni, zarówno online, jak i w wielu sklepach. Zabrałam ten szeroki uśmiech ze sobą na Instagram, gdzie aktywnie dzielę się drobnymi przebłyskami z mojego życia jako pisarki i fragmentami książek, które piszę. Zaledwie pół roku po ukazaniu się mojej debiutanckiej powieści wydałam nową powieść. Tym razem w zupełnie innym gatunku, z zupełnie inną tematyką i w zupełnie innym formacie. Książka nosi tytuł “Bortkastet skjønnhet” i została opublikowana w marcu przez Kolofon Forlag, wydawcę self-publishing. Nigdy nie planowałam samodzielnego publikowania kolejnych przyszłych prac, ale chciałam opublikować tę konkretną książkę na własnych warunkach – i sprzedawać ją z całkowitą swobodą.
Tym razem również dałam się upoić własnemu szczęściu i ubrałam się na tę okazję w czerwoną sukienkę i wciąż tak samo szeroki uśmiech. Zapomniałam już, że na poprzednią promocję książki w bibliotekach Deichmanske w Bjørvika przyszło tylko dziesięć osób. Zapomniałam już, jak bardzo byłam rozczarowany, chociaż w głębi duszy spodziewałam się, że właśnie to się wydarzy. Co więcej, redaktor nigdy nie ukrywał, jak często debiutantki przemawiają do pustej sali. Mimo to ślepo wierzyłam, że moje umiejętności spamowania wszystkich kanałów zaproszeniami na kolejną premierę książki zapewnią mi przeżycie inne niż poprzednie. W końcu nie byłam już debiutantką.
Marzenie pisarza, nie mogłam pozwolić mu umrzeć, czyż nie?
Kiedy świętowałam premierę mojej drugiej książki, tym razem w nocnym klubie, ze smutnym uśmiechem wzięłam mikrofon. Przedstawienie musiało trwać, mimo że sala była w połowie pusta. Posty musiały być publikowane w mediach społecznościowych i oczywiście musiałam upiększać prawdę, żeby nie wyjść na najbardziej żałosnego pisarza świata. Byłam gotowa, delikatnie mówiąc, nigdy więcej nie publikować ani jednej książki.
Jednak dzień po premierze książki wydarzyło się coś, co dało mi nową iskrę.
W domu, w mieszkaniu na Lørenskog, odwiedził mnie Romerikes Blad. Chcieli napisać raport o mnie i mojej diagnozie ADHD, a także o tym, jak wykorzystuję pisanie jako terapię. Oba tytuły książek zostały wymienione w artykule, a motywacja wróciła. Po raz kolejny byłam odurzona własnymi marzeniami, wyobrażając sobie, jak ten przekaz medialny stanie się zaraźliwy i zapewni potężny wzrost sprzedaży książek. Marzenie autora, teraz miało stać się moją ostateczną rzeczywistością!
Na szczęście powstrzymałam się od otwierania szampana, ponieważ sprzedaż książek już dawno uległa stagnacji, nawet po publikacji w gazecie. Równolegle z obiema nowatorskimi publikacjami przeżywałam również kryzys życiowy i na bieżąco byłam narażona na wpadki i wypadki. Czynnik stresu był tak wysoki w ciągu ostatniego roku, że w końcu zemdlałam i kalecząc głowę podczas ferii wielkanocnych w Szwecji. Prawie nie wspomniałam o tym w mediach społecznościowych, gdzie zamiast tego nadal żyłam iluzją dobrego życia jako pisarka. Szerokie uśmiechy, głośne czytanie fragmentów, dobre recenzje blogerów książkowych.
Byłam zmęczona w najlepszym momencie, całkowicie załamana w najgorszym. Ostateczne odkrycie przyszło dopiero wtedy, gdy zacząłam porównywać premiery moich własnych książek z koncertami wszystkich, których znam, którzy grają lub grali w zespołach. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jak często trzeba wywalczyć sobie drogę od dołu. Szczególnie dobrze pamiętam, kiedy mój pierwszy chłopak grał na perkusji w pop-punkowym zespole, a ja chodziłam z klubów młodzieżowych do ratuszów i tańczyłam do muzyki z czterema, pięcioma, może siedmioma lub ośmioma innymi członkami publiczności. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zareagować na to, jak niewielu nas było, tych z nas, którzy pojawili się, by posłuchać na żywo nieznanego lokalnego zespołu. Dlaczego więc zareagowałam w ten sposób, kiedy nadeszła moja kolej na scenę?
Przemysł kulturalny jest właśnie taki. Dopóki nie jesteś znany, jesteś nikim. Jesteś praktycznie niewidoczny. Ale dzięki mediom społecznościowym być może droga stała się nieco mniej stroma niż w przeszłości. Instagram jest jak lina, która pomaga ci wspinać się po ścianie góry, powoli, ale pewnie.
W przyszłym roku ukaże się nowa powieść, tym razem wydana przez większe wydawnictwo. Niedługo ukaże się też mój pierwszy tomik poezji. Nikt nie wie, czy marzenie autora będzie kiedyś przypominać to, co przedstawiam w mediach społecznościowych. Ale i tak nie mogę się teraz poddać. Nie wtedy, kiedy w końcu zaczęłam się wspinać po tym ciężkim podjeździe, mając w głowie koncerty klubów młodzieżowych i szampana gotowego w lodówce.