W jej życiu skupiły się wszystkie ciemne strony, ale też kolory i nadzieje Polski ostatniego półwiecza. Do końca życia powtarzała: „Chwilo, trwaj, jesteś piękna!”.
Olga Ostrowska (później Jackowska, następnie Sipowicz) nie była szczęśliwym dzieckiem. Rodzice, zmuszeni uciekać z Kresów, osiedlili się po wojnie w Krakowie. Te Kresy Wschodnie, ze Stanisławowem, Buczaczem i ze Lwowem, w opowieściach rodziców stawały się miejscem niemal cudownym, rajem utraconym. Gnieździli się tymczasem w straszliwej ciasnocie w trzydziestometrowej suterenie bez ciepłej wody i prądu. Zajmowali jeden pokoik z kuchnią, właściwie w przedsionku pralni. A dzieci było pięcioro. Ojciec na jakiejś fikcyjnej urzędniczej posadce zarabiał grosze. Dziećmi zajmowała się matka, która swoją zapobiegliwością uratowała małą Olgę od ślepoty, gdy ta zapadła na gruźlicę oczu. Kiedy mama zachorowała na gruźlicę i musiała się na stałe przenieść do szpitala, rodzeństwo rozdysponowano po domach dziecka. Tam okazało się, że nie wiadomo skąd i jak mała Olga nauczyła się czytać. Uciekała więc z tej szarzyzny w świat „krasnoludków i sierotki Marysi” czy baśni Andersena.
Gdy jako dziewięcioletnia dziewczynka wróciła z jednego z tych domów, była już dzieckiem psychicznie okaleczonym, niezdolnym do samodzielnego życia. Kilka razy zresztą próbowała się go pozbawić. Jej dwaj bracia, ogromnie uzdolnieni i inteligentni, również zupełnie nie umieli odnaleźć się w życiu. Obaj się zapili. Na szczęście samej Oldze udało się w czasie nauki w liceum przeniknąć z ciasnego mieszkanka w ówczesny hipisowski kolorowy świat Krakowa.
Hipisowska młodość pod Wawelem
W liceum często kursowała między krakowskimi Plantami i słynnym „Domem Muskatów” w Zakopanem, mekką ówczesnych hipisów. To tam na łące po raz pierwszy próbowała przemyconego z Zachodu haszyszu i amfetaminy, która była wówczas legalnym medykamentem sprzedawanym w aptekach pod nazwą fenmetrazyna. Tam też słuchała z innymi muzyki Zachodu – Doorsów, Hendrixa, Boba Dylana. No i dużo czytała, jak całe środowisko: Sartre’a, Camusa, Witkacego, Gombrowicza. Najwięcej czasu spędzała w klubie Krzysztofory, gdzie swoje sztuki pokazywał Tadeusz Kantor (sama w nich statystowała), gdzie organizowano liczne happeningi, wystawy, performance. Przyjaźniła się z Jerzym Beresiem, rzeźbiarzem, który swoje słynne „ołtarze” rozstawiał, a czasami rzeźbił publicznie. Kora była też stałą bywalczynią Piwnicy pod Baranami, gdzie osiemnaste urodziny zorganizował dla niej Wiesław Dymny, mąż znanej do dzisiaj aktorki Anny. Kiedy Olga pojechała na zlot hipisów do Mielna w roku 1968, zgodnie z ówczesną modą nadała sobie nowe imię – Kora. „To był intensywny czas. Myśli, idee kłębiły się wokół nas. Wielka fuzja teatru, literatury, psychologii. I moja młodość. Niby PRL, a jest co wspominać” – mówiła po latach.
W Piwnicy pod Baranami poznała muzyka rockowego Marka Jackowskiego. On zakochał się w Korze z miejsca, jeździł za nią po kraju, aż wreszcie wyznał jej miłość: „Poczułam, że dobiłam do przystani. Marek był tą przystanią”. Na ich ślub przyszły największe gwiazdy ówczesnego Krakowa: Ewa Demarczyk, Piotr Skrzynecki, Jacek Ostaszewski (później z grupy Osjan). Wesele odbyło się w słynnym lokalu Wierzynek. W mieszkaniu, które kiedyś należało do Stanisława Wyspiańskiego, urodził im się syn. Kora zaczęła się stabilizować. Podjęła pracę psychoterapeutki w dziecięcej klinice psychiatrycznej, tylko dlatego, że nikt się do tego zajęcia nie palił.
Maanam nagrywa, ZOMO patroluje
Na licznych zakrętach życia Kora szukała odskoczni w muzyce. I tak narodził się zespół Maanam. W niespokojnym roku 1980 zaproszono go na Festiwal w Opolu. Kiedy Kora wykrzyczała z estrady monolog zblazowanej gwiazdy, która właśnie wybiera się w podróż do Buenos Aires, publiczność oszalała. I ona sama dosłownie z dnia na dzień stała się gwiazdą. Swą pierwszą płytę „O!” muzycy nagrywali w zimę stanu wojennego (1981). Na ulicy stały koksowniki, patrole krążyły całą noc w czasie godziny milicyjnej, a oni, w tej paranoicznej atmosferze, dogrzewając się alkoholem, nagrywali kolejne partie materiału. Płyta trafiła w swój czas – ustawiały się po nią niekończące się kolejki.
Zespół z miejsca ruszył w Polskę. Koncertowali po dwadzieścia dni w miesiącu, a kiedy zjawiali się w krakowskim mieszkaniu, musieli przyjmować setki fanów, którzy zjeżdżali się do nich z całego kraju. Część z nich była dosłownie domownikami państwa Jackowskich. Inni całymi godzinami wystawali pod balkonem, żeby tylko doprosić się chwili rozmowy. Świetna passa Maanamu trwała aż do 1984 roku. Wtedy ktoś z partyjnych ideologów wpadł na pomysł, by ten czołowy polski zespół wystąpił na zjeździe młodzieży komunistycznej ze wszystkich „demoludów” organizowanym w Sali Kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie. Zlot miał uświetnić sam premier Związku Radzieckiego Nikołaj Ryżkow. Kora powiedziała stanowcze „nie!”. „Jak nie, to nie” – odpowiedziały władze i zakazały puszczania w radiu piosenek Maanamu. Kiedy więc Marek Niedźwiecki w Liście Przebojów Programu Trzeciego nie mógł wyemitować piosenki „To tylko tango”, puszczał w kółko sam perkusyjny wstęp do piosenki. Publiczność i tak wiedziała, o co chodzi. „Było to dość dramatyczne – mówiła Kora – bo przez trzy minuty leciała wyłącznie perkusja, ale z drugiej strony, jaka wspaniała lojalność i odwaga”.
Oczywiście cenzura niezwykle starannie prześwietlała teksty ich piosenek i dopatrywała się aluzji politycznych nawet w zupełnie niewinnych kawałkach. W piosence „Parada nadzwyczaj wielkich słoni”, która była tylko zapisem absurdalnego snu, dopatrywała się aluzji do agresji Związku Radzieckiego na Afganistan. Kiedy Kora napisała piosenkę „Fly by LOT, by Antonow”, cenzurze „Antonow” nie skojarzył się z modelem radzieckiego samolotu, lecz z niejakim Antonowem, który był zamieszany w zamach na papieża. Tymczasem dla zespołu, który koncertował z sukcesami w całej Polsce i z nie mniejszymi w zachodniej Europie, nadchodziły coraz gorsze czasy. „Nie wiedziałam już, kim jestem i kim chcę być. Matką? Żoną? Kochanką? Piosenkarką? Do tego ogólna atmosfera w kraju: druga połowa lat osiemdziesiątych to bardzo niedobry okres dla Polski. Ciemny. Pełne rozprężenie, także w kulturze. Aresztowania, więzienia, straszna bieda. Po 1985 roku niczego już w Polsce nie było. Czyściec” – wspominała Kora. Ostatni koncert jako Maanam z pierwszej fazy działalności muzycy dali w roku 1986 w Sali Kongresowej w Warszawie. Był to występ charytatywny dla dzieci specjalnej troski. Kryzys przechodziło także małżeństwo z Markiem Jackowskim, ostatecznie zakończone rozwodem.
Wtedy też nadszedł czas zacieśniania więzi między Korą a Kamilem Sipowiczem, którego znała od dawna. Wywodził się z cyganerii artystycznej Krakowa, ale wybrał ścieżkę naukową: zaczął studiować w Niemczech i tam pisał doktorat z filozofii.
Chwile, które trwają…
W latach dziewięćdziesiątych Korze i Maanamowi pracowało się trudniej, ponieważ błyskawicznie zniknęły z życia społecznego wszelkie znaki orientacyjne, które tak łatwo podchwytywała publiczność w poprzedniej dekadzie. Sięgnęła po teksty poety Kamila Sipowicza i wiele z nich znalazło się na płycie pod tytułem „Róża”. W Maanamie zmieniali się muzycy. Zespół ostatnią swoją płytę nagrał w 2004. Nazywała się „Znaki szczególne”. Kora jeździła wtedy często do Konstancina do ośrodka chorych na AIDS, który prowadzili ojcowie kamilianie. Zaprzyjaźniła się z nimi, widząc, jak bez reszty oddani są chorym. Sama czuła się wtedy coraz bardziej chora: zdiagnozowano u niej raka jajnika, pojawiły się przerzuty. Przechodziła operacje i chemioterapie, a przecież czuła, że może się swoim muzycznym doświadczeniem podzielić z młodszymi pokoleniami artystów. Dlatego przyjęła propozycję jurorowania w programie telewizyjnym „Must Be The Music”.
Zmarła w roku 2018, otoczona miłością bliskich i przyjaciół. Pod koniec życia powtarzała jeszcze dobitniej niż zwykle: „Mogę tylko powiedzieć: chwilo, trwaj, jesteś piękna!”.
Tekst został przygotowany przez portal Dla Polonii.