Czasem dziecko wyłazi bez pytania i przejmuje kontrolę
Co za dziecko? Skąd wyłazi?
To dziecko, które mieszka w każdym z nas. Mam nadzieję, że o nim nie zapomniałeś?
Kiedyś w zachodniej części Argentyny, w okolicach Mendozy, w drodze do niewielkiego miasteczka, z którego chcieliśmy ruszyć na trekking, spotkaliśmy grupę ludzi. Częstowali nas mate (często takim poczęstunkiem rozpoczynają się znajomości w tych rejonach). Podróż upłynęła nam na rozmowie.
– Chodźcie z nami do Luisa – zaproponowała jedna z dziewczyn, gdy wysiadaliśmy z autobusu.
Kim był Luis? Nie mieliśmy pojęcia. Plany mieliśmy inne, ale postanowiliśmy przedłożyć poznawanie ludzi nad poznawanie okolicy. I tak trafiliśmy w skromne progi mężczyzny, który mieszkał samotnie w chatce u stóp andyjskich szczytów. Przybyliśmy do niego z Meli, Camilo, Laurą i jej ciocią. I zaczął się jeden z cudowniejszych dni w moim życiu.
Przyjaźń w wydaniu argentyńskim nie stawia granic wiekowych. Często spotykaliśmy grupy przyjaciół rozstrzelonych w metrykach o kilkadziesiąt lat. Tak było i tym razem. I szczególnie się nie zdziwiłam, gdy zobaczyłam Luisa, który okazał się 67 letnim mężczyzną. Na nasz widok ucieszył się jak dziecko.
Luisito (na zdjęciu drugi z lewej) jest dobrym przykładem na to, że wewnętrzne dziecko może dodawać energii w każdym wieku.
Najpierw wyciągnęliśmy wałówki na wyłożony ceratą stolik. Każdy dzielił się tym, co miał: kanapki, owoce, suszona kiełbasa, ciastka i orzechy. Wspólnota została potwierdzona kolejnymi okrążeniami tykwy z mate. Trudno mi powiedzieć, czy ten napój jest smaczny, ale pity w towarzystwie zawsze smakuje. Po posiłku zaczęła się zabawa. I to jaka! Mecz piłki nożnej, w której uczestniczyli wszyscy – starsi i młodsi; mający pojęcie o tym sporcie i nie.
Momentalnie przypomniały mi się czasy podstawówki, kiedy w pierwszych chwilach wiosny zrzucaliśmy kurtki i czapki (oczywiście, gdy znajdowaliśmy się poza zasięgiem wzroku rodziców) i graliśmy w piłkę, a chłodne powietrze rozgrzewaliśmy głośnym śmiechem. Tak było i tego dnia. Biegaliśmy za piłką, śmiejąc się do rozpuku i rozsiewając radość po boisku.
Po meczu Camilo przerzucił przez gałąź drzewa szarfę, służącą do akrobacji.
Nigdy nie widziałam tego sportu. Camilo pokazał kilka tricków i zachęcał wszystkich, by pofikać na szarfie. Dziecko, które rozbudziło się w czasie biegania za piłką, zdecydowanie chciało spróbować. Dla niego nie liczył się strach i obawa, że taka zabawa może skończyć się groźnym upadkiem. Dałam więc się zapleść w szarfę i siedząc na niej, zgodnie z instrukcjami Camilo, poleciałam głową w dół – ku wielkiej uciesze zebranych. Najbardziej ich cieszyły chwile, w których walczyłam ze swoim strachem, bo to jak skok z wysokiej trampoliny do basenu – z jednej strony bardzo chcesz, z drugiej strach trzyma cię za nogi. Gdy obserwowałam zmagania Kuby, też miałam niezły ubaw. Z resztą sami zobaczcie:
Camilo był człowiekiem nastawionym na dawanie i z naturalnością dbał o każdego z naszej grupy. Nawet ciocia, która miała za sobą ciężkie osobiste przeżycia, śmiała się od ucha do ucha. Cały dzień wypełniony był radością prosto z podwórka, na którym hasają dzieciaki. Tymi dzieciakami byliśmy my wszyscy. Wymienialiśmy się nie tylko doświadczeniami z podróży i naszych krajów, ale dobrym humorem, który z chwili na chwilę się potęgował i powstała bomba radości. Wieczorem byliśmy wyczerpani, mięśnie twarzy bolały nas od śmiechu.
Marzy mi się, żeby jeszcze kiedyś przeżyć dzień jak ten, byliśmy tacy wolni i nieskrępowani. Zupełnie jak dzieci.
Tego życzę Wam wszystkim, wszystkim wspaniałym dzieciakom mieszkającym w Was, bez względu na metrykę.
Cudnego Dnia!