Film Jerzego Skolimowskiego, nagrodzony 28 maja przez jury festiwalu filmowego w Cannes, to pięknie sfilmowana, franciszkańska z ducha, pieśń współczucia dla zwierząt, dla wszystkich naszych „braci mniejszych”, z którymi dzielimy planetę.
Na ekranie reprezentuje ich osiołek, który nazywa się tak, jak brzmi jego wesołe porykiwanie „Io”! To stworzonko nieskończenie cierpliwe, pracowite i oddane swoim opiekunom, którzy jednak przywykli go traktować jak rzecz. Jak maszynę do wykonywania prostych prac, którą można wykorzystywać, dopóki się nie zepsuje, a potem – wyrzucić. W najlepszym razie jak maskotkę.
Tym filmem polskie kino nawiązuje do wcześniejszych tryumfów na canneńskim festiwalu. W 1961 roku z Nagrodą Jury wyjechała z Cannes „Matka Joanna od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza – hymn na cześć miłości, która łamie wszelkie zapory. W 1981 roku do Cannes wysłano „Człowieka z żelaza” Andrzeja Wajdy – w momencie, gdy „Solidarność” była na ustach całego świata. Film zdobył Złotą Palmę, a krótko potem nominowano go do Oscara. W roku 2002 entuzjastycznie przyjęto w Cannes „Pianistę” Romana Polańskiego. Owacja po projekcji trwała czternaście minut. Dzieło uhonorowano Złotą Palmą, a w roku następnym „Pianista” zgarnął trzy Oscary, w tym dla Polańskiego jako Najlepszego Reżysera. I teraz historia zatoczyła koło, bowiem pierwszy film Polańskiego nominowany do Oscara, „Nóż w wodzie” (1962), powstał właśnie na podstawie scenariusza Skolimowskiego.
„Rysopis”
A film o niewdzięcznym losie zwierząt łatwiej było nakręcić komuś, kto także miał niełatwe życie. Jak sam Skolimowski. Okupacyjne dzieciństwo przebiegło mu w ponurej łódzkiej kamienicy. Rodzice rzadko wypuszczali go nawet na brudne i zagracone podwórko, aby chłopiec pobawił się z rówieśnikami. Bali się, że dziecko wypaple, iż w mieszkaniu przechowują Żydów, którym udało się uciec z getta. A i tak Niemcy aresztowali mu tatę – zginął w komorze gazowej w obozie na Majdanku. Poza tym chłopiec często chorował: na trzykrotne zapalenie opon mózgowych niewiele można było wtedy poradzić. Mały Jurek często tracił przytomność, miewał halucynacje, zacinał się i jąkał. Zresztą ta wada wymowy została mu do dziś. Po wojnie matka wysyłała go do sanatoriów, żeby doszedł do siebie. Ale Jurek nie tego najbardziej potrzebował – brak mu było przede wszystkim domowego ciepła. Czuł się jak sprzęt wysyłany do zakładu naprawczego. W dodatku matka coraz mniej interesowała się nim, a coraz więcej akcją zwalczania analfabetyzmu. I kiedy chłopiec – podleczony – wrócił do domu, okazało się, że nie mają sobie z matką wiele do powiedzenia. Po latach mówił, że nie umiał jej tego wybaczyć. Przynajmniej wtedy.
I zaczęła go chować ulica. Raz po raz był notowany przez milicję za wybryki chuligańskie. Żeby wyładować frustrację i gniew, trenował boks w klubie „Sparta”. To się później przydało – przynajmniej raz, kiedy zagrał boksera w filmie Andrzeja Wajdy „Niewinni czarodzieje” (1960) o warszawskiej „złotej młodzieży”, która próbuje żyć inaczej niż ich rodzice. Ci młodzi ludzie mają dość wspominania wojny i nieustannego przekraczania „planów produkcyjnych”. Chcą się po prostu cieszyć życiem. Jak młody, zapalczywy bokser, którego zagrał Skolimowski.
W trakcie ujęcia na planie filmowym inny zawodnik przyłożył mu zbyt mocno, pękł łuk brwiowy i krew zalała mu całą twarz. To było groźne, ale i bardzo filmowe. „Wytrzymaj, Jerzy!” – krzyknął Wajda, a kamera najeżdżała na oszpeconą twarz młodego człowieka, który próbuje „mocno żyć”, ale na razie nie bardzo wie, jak się do tego życia zabrać. Reżyser potem przez całe lata żałował, że zamiast kręcić film o stołecznej cyganerii, nie wziął przed obiektyw samego Skolimowskiego. Tak jak stał.
„Trzeba było szukać odpowiedzi na sprawy zasadnicze: jak to się dzieje, że istnieje oddzielnie społeczeństwo młodzieży, i jaki jest idol tej młodzieży – wyrzucał sobie po latach. – Wtedy otarłem się o człowieka, jakiego potrzebowałem, on się nawet przewinął przez ten film: Skolimowski. To o nim powinien być film, a nie o wymyślonej postaci”.
„Ręce do góry”?
Ale tymczasem Skolimowski wpadł na to, że on sam i tacy jak on są świetnym materiałem na film. Początkowo trochę się pętał: próbował się dostać na Akademię Sztuk Pięknych (nie przyjęli), zaczepił się na Historii Kultury, gdzie obronił pracę magisterską z „kurpiowskiej więźby dachowej”. Wreszcie – „Filmówka” w Łodzi, by w roku 1965 pokazać swój debiutancki film „Rysopis”. Młody reżyser kręcił go przez cztery lata, dokładając, scena po scenie, fragmenty szkolnych etiud, przegadywanych zresztą godzinami ze swą ówczesną narzeczoną, aktorką Elżbietą Czyżewską. Mało, że siebie obsadził w głównej roli, to osobiście dekorował plan, żeby pomysł był jeszcze bardziej autorski. Na ekranie – niby nie dzieje się nic. Oto były student ichtiologii otrzymał bilet do wojska i prosto od dziewczyny, obok której się przebudził, pędzi na komisję wojskową. W sumie zadowolony, że wreszcie ktoś pokieruje jego życiem, na które on sam od lat nie ma pomysłu. Tu stemplują papierki, wysyłają do jednostki. Do pociągu zostało mu parę godzin, które przepędza, jak to on, na niczym. Ale o to nic właśnie chodziło. Żeby wydobyć to bolesne próżniactwo, to wewnętrzne rozedrganie, te inteligenckie „rozdrapy”, to rozpaczliwe poszukiwanie sensu we własnym wnętrzu.
Kiedy w 1967 roku zatrzymano mu film „Ręce do góry”, o młodych cynicznych dorobkiewiczach, poszedł z interwencją do samego Zenona Kliszki, drugiego po I sekretarzu, Władysławie Gomułce. Oświadczył, że nie będzie dalej robił filmów w Polsce, jeśli jego dzieła nie zdejmą z półki. Kliszko odpowiedział na to szyderczo, że nie szkodzi, że „Polska Ludowa jakoś to wytrzyma”. A na niego jutro czeka paszport. Uniósł się honorem i wyjechał. Za granicą sporo kręcił, nawet z gwiazdami szczebla Claudii Cardinale czy Klausa Marii Brandauera, ale były to historyjki rozrywkowe, które poziomem nie zbliżyły się nawet do jego polskich prób. Zresztą Hollywood go nie pokochało, bo na planie bywał chimeryczny i notorycznie przekraczał budżet.
Essential Skolimowski
Skolimowski nie nadawał się do kina komercyjnego. To artysta stworzony dla głębszych tematów. Udowodnił to w roku 2010, kiedy na Festiwalu w Wenecji pokazał film „Essential Killing”, za który otrzymał Nagrodę Specjalną Jury. Był to film wojenny, i to w skrajnej postaci. Pokazywał esencję masakry. Oto amerykańscy żołnierze ścigają w nim Afgańczyka, ziejąc pogardą do brudnego Azjaty, który odważył się podnieść rękę na ich kolegów. Wyposażeni w przenośne arsenały strzelają do wszystkiego, co się rusza. Sam Afgańczyk ustrzelił z rakiety trzech Amerykanów, ale o jego pobudkach film milczy. Patriota, fanatyk religijny, wynajęty terrorysta? Próżno zgadywać. Na razie jest zwierzyną, tropioną w skrajnie dla siebie nieprzychylnych warunkach. By przeżyć, zabije znowu. To jest właśnie ta tytułowa „esencja zabijania”. Część widowni po premierze gwizdała, myśląc, że reżyser schlebia talibom. A inna część biła brawo na stojąco, widząc w tych niedopowiedzeniach głęboką alegorię każdej wojny. W sumie – cały Skolimowski.
Wówczas to amerykański reżyser Quentin Tarantino, przewodniczący weneckiego jury, w trakcie ogłaszania werdyktu nie mógł się nachwalić jego dawnych filmów, na których sam się wychował. A laureata tytułował „wielkim mistrzem”.
I to się właśnie potwierdziło po raz kolejny.
Tekst pochodzi z portalu dlapolonii.pl